niedziela, 25 marca 2012

Rozdział 24: Wybawienie


Rozdział 24

WYBAWIENIE

Miesiąc po moim „chrzcie” po raz pierwszy zobaczyłem śnieg. Z nieba spadały, małe zimne gwiazdeczki które zaczęły pokrywać teren więzienia tak, że wszystko dookoła stało się białe. Temperatura spadła i mogliśmy wychodzić jedynie na chwilę by sobie zapalić
-Długo to potrwa?- zapytałem Kolora dopalając papierosa.
-Mamy październik więc gdzieś tak do marca. Cztery, może pięć miesięcy. Chodź wracamy bo piździ.
-Miałeś mi o czymś opowiedzieć. Teraz mi się przypomniało o czym.
-No wal.
-Pasiaki. Mówiłeś, że łączy się z tym coś nieprzyjemnego.
-Ano, bo się łączy. Chodzi tu o upodobania naszego kochanego „szefa”. Kawał drania z niego. Widzisz, kiedyś, nim jeszcze pojawiłeś się na świecie trwała wojna, tłukli się niemiłosiernie właściwie nie wiedząc o co. Mały człowiek z wąsem chciał zdobyć świat. I bardzo nie lubił tych co nie byli z jego kraju albo takich co wierzyli w Boga. I potworzył takie więzienia z których już się nie wracało czaisz?
-Takie jak nasze?
-No prawie. U nas nie wykonuje się kar śmierci a tam to było na porządku dziennym. I ci których nie lubił mały wąsacz to byli głównie Żydzi, czytałeś o nich w Biblii co nie?
-No tak.
-No i widzisz oni w tych obozach nosili ciuchy w paski i mieli numery i traktowano ich jak ścierwa. I naczelnik sobie zażyczył żeby zrezygnować ze standardowych ciuchów i by „przywrócić” te, w których ci biedacy głodowali i ginęli w męczarniach. Po to by nas upokorzyć, by odebrać nam choć odrobinę godności naczelnik to wprowadził. Wiesz taki sygnał, że gdyby mógł to by nas wszystkich wytłukł bez mrugnięcia okiem. Stąd rzadko kto wychodzi nie podpadając wcześniej naczelnikowi. Ale można się wywinąć, narobić dobrych układów jak ja i Iwan dajmy na to.
-Jak?
-Niektóre zakątki tego miejsca aż proszą się o zajebiście konkretny remont. A ja jestem chętny do zapieprzania jeśli mam z tego jakąś korzyść. I tak robiłem i robiłem, aż się dorobiłem do tego, że nie muszę nosić tego okropieństwa. Nigdy przy tym nie miałem wrażenia, że włażę naczelnikowi w dupę. Zresztą sam wiesz, że siedziałem w karcerze.
-Wiem, mówiłeś.
Podszedł do nas strażnik. Kolor przyglądał mu się z zaciekawieniem.
-Na ciebie mówią Iks?
-Tak... Coś się stało?
-Masz gościa.
-Ja? Gościa? Kogo?
-Za mną proszę. Zaprowadzę.
-Kolor... ktoś mnie odwiedził...
-No najwyraźniej. Leć młody. Może to ktoś z twojej rodziny.
Poszedłem za strażnikiem, pełen obaw ale i nadziei. To mogła być moja matka. Albo ojciec. Może cały ten czas mnie szukali? Strażnik przeprowadził mnie przez długi, długi korytarz. Następnie weszliśmy do pomieszczenia, w którym po jednej stronie siedzieli więźniowie a po drugiej ich rozmówcy, za grubą szybą. Porozumiewali się między sobą za pomocą specjalnych słuchawek. Strażnik zaprowadził mnie na puste krzesło. Za szybą siedziała uśmiechnięta niebieskooka blondynka, którą pierwszy raz widziałem na oczy. Dziewczyna wzięła do ręki słuchawkę i gestem zachęciła mnie bym zrobił to samo.
-Witaj Dominic- usłyszałem w słuchawce.- Jestem Kathrin.
-Witaj... ja... my... my się chyba nie znamy. Jesteś pewna, że z kimś mnie nie pomyliłaś?
-Tak, jestem absolutnie pewna. Jestem tu, żeby ci pomóc. A dokładniej by sprawić byś stąd wyszedł.
-Ale wyrok już zapadł.
-Nie szkodzi. Jestem tu po to by cię uprzedzić, że długo tu nie zostaniesz. Byś miał czas pożegnać się z tymi, do których się przyzwyczaiłeś.
-Chcesz mi powiedzieć, że są jakieś dowody, które by świadczyły o mojej niewinności?
-Można tak powiedzieć.- uśmiechnęła się i puściła mi oczko.
-I odzyskam wszystko co do mnie należało?
-Jasne. Wszyściuteńko.
-To kiedy mnie wypuszczą?
-Wszystkie formalności załatwię w przeciągu tego tygodnia. O nic się nie martw.
-Ale... tak właściwie... jakie mam podstawy by Ci wierzyć. Przecież tak naprawdę ani się nie znamy ani nic. Jesteś kimś w rodzaju prawnika?
-Nieeee- zaśmiała się perliście- Po prostu mam dobre układy z Sędzią, że się tak wyrażę.
-Nie do końca rozumiem...
-Och wcale nie musisz tego pojmować.
-Tylko... ja nie będę się miał gdzie zatrzymać jak wyjdę. Od jakiegoś czasu tu jest mój dom, mój dach nad głową...
-To znaczy, że się poddałeś?
-W czym?
-W swojej misji.
-Kim ty jesteś?...
-Kimś co chce Ci pomóc. Nie odpowiedziałeś mi na moje pytanie.
-Ty na moje też nie.
-Jesteś uparty... A ja chcę tylko usłyszeć, że Ci zależy rozumiesz? Twoje wyjście stąd jest na wyciągnięcie ręki ale co z tego jeśli Ty nie chcesz z niego skorzystać.
-Tego nie powiedziałem. Ale nim tu trafiłem podążałem za niewiadomym celem, za czymś abstrakcyjnym, za czymś co według mnie nie ma końca.
-Wszystko ma koniec. Ale ten koniec zależy tylko od Ciebie.
-Pod warunkiem, że zadecyduję tylko o sobie.
-Tego nie możesz przewidzieć. Mówię tylko, że koniec leży w Twoich rękach.
-Miałaś dostęp do moich rzeczy?
Uśmiechnęła się po raz kolejny. Na jej twarzy malowało się lekkie zażenowanie.
-Nie, nie miałam ale dowiedziałam się tego czego się miałam dowiedzieć. Wiem jaki jesteś i wiem też jaki nie jesteś. I wiem też, że nie chcesz tu być. Chcesz poznać prawdę o swoim przeznaczeniu i doprowadzić to wszystko do końca. Owszem boisz się, bo to miejsce to twój azyl i kiedy je opuścisz z powrotem znajdziesz się w nieprzychylnym dla siebie świecie. Jaki musi być w twoich oczach świat skoro wolisz tkwić w tym piekle niż poza nim. Kolor nie zastąpi Ci rodziny a przecież chciałbyś ich odnaleźć czyż nie?
Milczałem. Bardzo celnie uderzała w moje czułe punkty. Kiedy wspomniała o moich rodzicach serce zabiło mi szybciej.
-Wiesz coś na ich temat? Cokolwiek.
-Niestety nie. Ale podejrzewam, że gdziekolwiek są, szukają Cię i martwią się.
-Jak możesz wiedząc o mnie tak wiele, nie mieć pojęcia o nich? Są przecież telefony, są przecież możliwości...
-Gdybym miała możliwość skontaktowania się z nimi, już dawno bym to zrobiła. Dominic, zrozum gdyby wiedzieli co się z tobą dzieje z pewnością by Cię odwiedzili, próbowali stąd wyciągnąć, zrobić cokolwiek.
-Rozumiem... po prostu, tęsknię za nimi...
-Wiem skarbie.
Wypowiedziała to w taki sposób, że poczułem autentyczny smutek w jej głosie. Biło od niej to ciepło, które było mi tak potrzebne. Miałem nieodpartą ochotę się do niej przytulić...
-A może... kiedy już stąd wyjdę... mogłabyś mnie na jakiś czas przygarnąć... skoro tak bardzo chcesz mojego uwolnienia.
Kathrin momentalnie posmutniała.
-Niestety mogę Ci zagwarantować tylko wolność. Potem będziesz musiał sobie radzić sam.
-Ale dlaczego?
-Tak zadecydował Sędzia. Nie mam wpływu na jego decyzję. Kiedy opuścisz mury więzienia, będziesz musiał bardzo szybko ruszyć w dalszą drogę.
Kiedy Kathrin wspominała o sędzi nie brzmiała jakby mówiła o tej samej osobie, która jakiś czas temu skazała mnie na śmierć. W jej głosie brzmiało jakieś dziwne „namaszczenie” wobec tej osoby.
-Muszę już kończyć-oznajmiła- Widzimy się za około tydzień, mam trochę rzeczy do zrobienia w Twojej sprawie.
-Zaczekaj... Mam jeszcze jedno pytanie.
-Tak?
-Zakładam, że skoro ja wychodzę to znaleziono dowody, które wskazywałby na prawdziwych zabójców Bena. Czy mam rację?
-Przykro mi Dominic ale niestety nie. Udało mi się udowodnić Twoją niewinność ale w moich kompetencjach nie leży udowodnienie im winy. Nie bulwersuj się mój drogi. Sprawiedliwość kiedyś wszystkich dosięgnie- uśmiechnęła się.- I rzuć palenie. Paaaaaaaaa!- odłożyła słuchawkę, zamaszyście wstała, puściła mi oczko, zarzuciła swoimi długimi blond włosami i ruszyła w stronę wyjścia pozostawiając mnie skonsternowanego i z setkami pytań w głowie.
Strażnik odprowadził mnie do celi, usiadłem ciężko na pryczy i westchnąłem. Kolor spojrzał na mnie pytająco. Nie bardzo wiedziałem jak mu to powiedzieć.
-No, dzieciak, wykrztuś to z siebie. Kto cię odwiedził?
-Przyszła... taka młoda kobieta. Zupełnie mi obca. I powiedziała... powiedziała, że wkrótce stąd wyjdę.
-Ej, to zajebiste wieści, czemu masz minę jakby z jednej paki mieli cię przenieść do drugiej?
-Kolor, przecież wiesz, że kiedy wyjdę poza te mury nie będę miał się gdzie podziać. Tu jest mój dom. Jedyny jaki mam.
-Bzdura, to nie jest żaden dom tylko klatka.
-Ale moja klatka, poza tą klatką każdy może mnie skrzywdzić.
-Tu też. Nie jestem wieczny. Każdy dzień tu to oglądanie się za siebie czy ktoś nie chce ci jebnąć kosy w plecy. Świat jako taki nie jest bezpiecznym miejscem ale ma znaczenie to czy znajdujesz się w nim wolny czy zatrzaśnięty w klatce. Nie jesteś głupi i wcale nie chcesz uciekać. Wiem to. To ma być dom? To jest piekło na ziemi. Nasza grupka, jeszcze przed twoim pojawieniem się była liczniejsza. Ale tu ludzie czasem znikają, a potem są znajdowani martwi, rozumiesz? Powinieneś skakać z radości, że ta dupeczka, kimkolwiek jest... że udało jej się ciebie uwolnić. Tylko cholera stary w jaki sposób?
-Podobno są dowody na moją niewinność. Ale brak dowodów na tych, którzy naprawdę dopuścili się zbrodni. Trochę to dziwne nie uważasz?
-Wiesz, sprawiedliwość... Teraz to jest tylko słowo. Właściwie brzmi w naszym świecie bardzo obco. Kiedy wyjdziesz na wolność to co zamierzasz zrobić? Podasz na policji ich imiona i nazwiska, będziesz dążyć do tego by ich złapali?
-Nie myślałem o tym. Nie mam ani jednego celu, który miałbym zrealizować po wyjściu. Ale podoba mi się pomysł tego, by sprawę morderstwa doprowadzić do końca.
-Tylko oni mogą być już nie wiadomo gdzie, ciebie skazano a oni z pewnością na wszelki wypadek wynieśli się w pizdu daleko, sam przyznasz, że jedyne co odróżniało ich od reszty tej pieprzonej hołoty to był spryt. Tylko i wyłącznie.
-Mimo wszystko chciałbym by spotkała ich kara nawet jeśli nie wiadomo co się z nimi teraz dzieje.
-A co z twoimi rodzicami?
-Ich też będę szukać. Tak to będą moje dwa cele. Chcę by winnych dopadła kara. I chcę znów spojrzeć matce i ojcu w oczy, wtedy będę szczęśliwy.
-Te poszukiwania mogą ci całe lata życia.
-Wiem. Lata, które miałem spędzić tutaj.
Kolor nie wiedział co odpowiedzieć. Widział, że w mojej głowie narodził się plan, którego nic nie byłoby w stanie zastąpić choćby dlatego, że innych pomysłów na życie po prostu nie miałem.
-Choć młody- odezwał się w końcu Marlon- Przekażemy reszcie dobrą nowinę.
Na stołówce jak zawsze było głośno, mijaliśmy rozmawiających o najróżniejszych sprawach więźniów, niektórzy wyglądali jak typowe zakapiory, inni starali się trzymać w cieniu, jeszcze inni zajmowali się na przykład czytaniem książek a zazwyczaj byli to sędziwi osadzeni, którzy tylko dzięki swojej wyobraźni byli sobie w stanie wykreować świat znajdujący się poza murami tej potężnej klatki. Starałem się przyjrzeć, może tak naprawdę po raz pierwszy, uważniej ich styranym przez czas, samotność i często walkę o przetrwanie twarze, które posyłały mi często zaciekawione bądź nieprzychylne spojrzenia ale nigdy nie zauważyłem na nich obojętności. Moja osoba z jakiegoś powodu budziła w tym miejscu emocje, jakby informacje o mnie były przekazywane drogą szeptaną.
-Panowie chciałem wam oznajmić, że to na co tak długo czekałem i za co trzymałem kciuki spełniło się. Młody wychodzi na wolność.
-O kurwa, młody ha, ha! Gratulacje!- pierwszy zareagował Szklany, który zaczął mi mocno ściskać rękę.
-Dzięki, dzięki.
-Tylko omijaj kościoły z daleka.- dodał Demon pokazując przy tym diabelskie rogi.
-Och z pewnością- odparłem a przed oczami stanął mi obraz szalonego duchownego.
-Znaleźli dowody na twoją niewinność?- zapytał Sonny jak zwykle jakby trochę niepewny wszystkiego co się dzieje i doszukujący się któregoś z kolei dna w każdej sprawie.
-Z tego co mi powiedziała moja wybawicielka to tak.
-Wybawicielka?
-Tak, Sonny, kobieta. Nie wiem niczego poza tym. Nie wiem kto za tym wszystkim stoi. Wiem tylko, że dostarczy sędzi dowodów, które zadecydują o unieważnieniu wyroku.
-To bardzo ciekawe co mówiesz...
-Sonny daj spokój, nie czas teraz na rozkminy. Powinniśmy to jakoś uczcić. Pierr skombinujesz coś na tą okazję?
-Nie powinno być z tym problemu.
-A ja ci młody mówię, spierdalaj z tego kraju jak najdalej, najlepiej do Europy- wtrącił Terry.- Nasz kraj się stacza a tacy młodzi jak ty... dla ciebie jest jeszcze nadzieja. Najlepiej nakurwiaj do Wielkiej Brytanii to jest dobrze wychowany kraj.
-Patriotyzmem to ty nie grzeszysz Terry.- mruknął Szklany
-Sam popatrz, przynajmniej jednym okiem, połowa tutaj siedzi za niewinność, nasz kraj od środka zżera jakieś ześwirowanie, ludzie zapierdalają gdzieś w ogóle nie myśląc o przyszłości.
Terry zwykle mało się odzywał podczas naszych grupowych spotkań, pierwszy raz słyszałem by tyle mówił i z takim skupieniem. Czując, że teraz trwa jego pięć minut kontynuował:
-Nie chcę mówić o tobie źle Iks, ale te miasta, te ulice, ten cały burdel nie jest tobie przychylny. Jesteś pokojowo nastawiony do świata, o którym mało wiesz. Gdyby mieli o tobie więcej informacji, to wiedząc, że nie podejmujesz się żadnej edukacji i nie nadajesz do pracy, ścignęli by cię i władowali do armii a potem wysłali na wojnę...
-Terry czy ty nie przesadzasz?- przerwał mu Marlon.
-Niech mówi- odparł Sonny po którym było widać, że chłonie każde słowo Terry'ego.
-Po prostu uważam, że to zbyt pozytywny dzieciak, który znalazł się w złym czasie i w złym miejscu. Mówię, ci gdybym mógł uciec to spieprzyłbym za granicę byle jak najdalej od tego pustostanu.
-Jakbyś uciekł to na pewno jak najdalej w końcu by cię szukano listem gończym- zakpił Szklany, Terry skrzywił się ale już niczego nie dodał.
Wszyscy nagle zaczęli się o mnie troszczyć, chuchać i udzielać rad jakbym w ich oczach urósł do rangi osoby naprawdę wyjątkowej. Nie wiedzieli o liście, nie wiedzieli o mojej misji, którą postanowiłem zaniechać. Szukanie winnych i rodziców było teraz najważniejsze.
-Dzięki za radę Terry- powiedziałem jedynie jako, że ciężko mi było wgryźć się w tą konwersację, bo rzeczywiście miałem za mało wiedzy na temat świata. Ale byłem pewny, że moi rodzicie nie byli aż tak daleko, nie byli za wielką wodą. Niestety nie byłem pewny co do przebywania tam zbrodniarzy. Tak jak mówił Marlon w przeciągu czasu, który spędziłem w więzieniu mogli zniknąć naprawdę bardzo daleko.
-Kiedy wychodzisz?- Sonny wyrwał mnie z zadumy.
-Za jakiś tydzień. Rozumiesz, formalności.
-Ej, żebyśmy tylko zdążyli przygotować coś na pożegnanie co nie?- zaniepokoił się Szklany.
-Ale... nie no... nic nie musicie.
-Nie marudź- Pierr pogroził mi palcem- Coś być musi i coś będzie.
-To będzie coś na kształt pożegnalnego zadania.- w oczach Marlona coś błysnęło.
-Widzę, że już masz pomysł- zauważyłem.
-Taaaaak. A Pierr już o nim wie, dawno mu powiedziałem, bo wiesz ja zawsze obstawiałem, że wyjdziesz.
-Dopadnij tych skurwysynów, przez których tu siedzisz i zasadź im kopa od każdego z nas.-widać było, że Szklanego bardzo ucieszyła wieść, że kogoś w końcu wypuszczają z tego wariatkowa.
Wszyscy byli w świetnym nastroju i w końcu i mi się on udzielił, skoro miałem do czego dążyć. Na spacerniaku zapaliliśmy sobie całą ekipą po papierosku i każdy z ekipy zastanawiał się co by zrobił gdyby był wolny. Mogłem się domyśleć tego co uczyniłby Marlon gdyby był wolny...
-Ech... taaaaaa... gdybym był wolny, jak najszybciej chciałbym odnaleźć moją ukochaną Daisy.- Marlon bardzo rzadko używał jej imienia- Choćby po to by ją zobaczyć, kurwa, tak po prostu. Jestem pewny, że ułożyła sobie życie, ale zawsze będzie częścią mnie. Zawsze.
-Oj miękki jesteś coś ostatnio- Szklany strzepnął popiół z papierosa- Ja to bym się w cyrku zatrudnił. Wiecie sztuczki i tak dalej. Mam sztuczne oko więc tak czy siak uchodzę za dziwoląga.
-A ja bym wrócił do grania metalu, sprzedawalibyśmy miliony płyt jak pieprzony Slayer- Demon zaczął agresywnie gestykulować i wykonywać dziwne szamańskie ruchy, a następnie machać głową warcząc coś pod nosem.
-A ja już mówiłem co bym zrobił- odezwał się Terry- Opuściłbym ten łez padół i zaczął szukać lepszego miejsca do życia.
-Nie opuszcza się swojego kraju, nie ważne jaki by był- Szklany nie poddawał się w obronie wyznawanych wartości.
-A ja nie wiem co bym zrobił- Pierr wzruszył ramionami- Kto zatrudni czarnoskórego po wyroku?
-I to jeszcze z imieniem brzmiącym lekko z francuska.- wtrącił Szklany
-To już jest jawny rasizm!- zagrzmiał Pierr
-Co to jest rasizm?- zapytałem.
-To ciekawe, że przez tak długi czas nigdy nie poruszyliśmy tego tematu, szczególnie, że miejsce ku temu sprzyja- zauważył Sonny
-Rasizm to nienawiść do innych ludzi na tle koloru ich skóry. To podobnie jak z Żydami, tyle że ich nienawidzono przez religię- rzekł wyraźnie poddenerwowany Pierr.
-No nie jeden na tym tle tutaj siedzi. To miejsce zbiera cały brud różnych dzielnic i zaułków.- dodał Terry. Masz naprawdę wielkie szczęście, że siedziałeś tu w miarę krótko. Jeszcze jakieś pół roku i zacząłbyś rozdrapywać ściany celi gołymi rękami.
-Terry, znowu przesadzasz. Przecież wiesz, że go chronię.- Marlon miał minę typu „z Terry'm jest coś nie tak”.
-Ale sam mi powiedziałeś, że wieczny nie jesteś i nigdy nic nie wiadomo.
-Ano bo taka też i prawda. Kilka jebnięć i leżysz w kałuży krwii...
-Może Teriera ktoś powinien sprać po mordzie bo chyba zaczyna dostawać paranoi- Eryk był wyraźnie cięty na Terry'ego.
-Panowie spokojnie, kłócicie się jak gówniarze. Dzieciak nam dostaje skrzydeł i spieprza z tego zapomnianego przez Boga miejsca a wy się opierdalacie nawzajem. Poza ty musimy wracać już. Jako, że nie wiemy kiedy dokładnie masz wyjść pożegnanie zgotujemy Ci jutro. A tera panowie śmigamy każdy w swoją stronę.
Jeszcze jakiś czas potem gadaliśmy z Marlonem o tym jak ważne jest poczucie wolności i ile by za nie oddał, w końcu jednak poddaliśmy się zmożeni snem.
Następnego dnia już podczas śniadania Pierr dał znak Kolorowi, że zdobył to co miało nam umilić jeden z ostatnich wspólnych dni.
-Nie będę owijać w bawełnę bo nie ma co ukrywać. Iks, piłeś kiedyś alkohol?
-Tak miałem kiedyś epizod z piwem.
-Z piwem mówisz. Ale zapewne nigdy nie piłeś niczego bardziej porządnego.
-Mmmmm, no nie.
-Dziś mój drogi będziesz baaaaardzo najebany. Obiecuję ci.- uśmiechnął się Kolor
-Chcesz mnie upić?
-No kurwa to jest zajebisty stan. Jak jesteś pijany to właściwie żadne problemy się nie liczą.
-Choć możesz po tym robić różne głupoty- dodał Szklany.
-Na przykład głośno śpiewać- dorzucił Pierr.
-Albo growlować i robić headbanging!- udzielił się Demon.
-Ty to robisz na trzeźwo- Szklany jak zwykle musiał dorzucić coś od siebie.
-Dobra, dobra starczy tego. Panowie na pierwszą wspólną buteleczkę spotykamy się w pralni tak?
Wszyscy pokiwali głowami i po chwili rozmowy rozeszliśmy się.
-To co będziemy pić?
-Zobaczysz. Za parę godzin będziemy pić coś naprawdę wybornego. Tylko tego się nie chleje a pije, degustuje czaisz?
-To znaczy?
-Znaczy z takim trunkiem jest jak z wybornym jedzeniem albo jeszcze inaczej, jak z kobietą. Kiedy smakujesz ust kobiety nie robisz tego łapczywie jak zwierz jakiś tylko tak... nooooo... tak kurwa z wyczuciem by posmakować czaisz?
-Ta twoja Daisy to musiała być wyjątkowa.
-Ona cały czas jest wyjątkowa stary, cały czas. Taaaaaaa smak jej ust, jej całego ciała, to było coś. Dobry alkohol smakuje się jak usta kobiety. Zresztą poczujesz to.
Piwo, z tego co pamiętałem dla mnie miało smak... nijaki, być może z nim też postąpiłem i również nie powinienem go wtedy pić tak szybko. No ale wtedy próbowałem dorównać Larry'emu i spółce. Pralnia była miejscem, w którym zawsze panował specyficzny zapach a więźniowie zajmowali się tam między innymi składaniem pościeli, przewożeniem jej i ogólnie nadzorowaniem by wszystko było czyste.
Schowaliśmy się całą paczką w kącie
-Moi drodzy, przed państwem Jack Daniel's!- Pierr w bardzo obrazowy sposób wyciągnął spod ubrania pękatą butelkę pełną trunku.
-Wciąż nie ogarniam jak ty to wszystko zdobywasz. I za jaką cenę.- zainteresował się Szklany.
-Im mniej wiesz tym dłużej żyjesz.- odparł Pierr- Nie ma co gadać trzeba rozpijać. Zaczyna nasz odfruwający- podał mi butelkę.
Butelka miała ozdobną czarno-białą etykietkę z napisem „Jack Daniel's” miejscem produkcji- Tennessee, widniał też napis „Whiskey”
-Byłeś ciekaw co będziemy pić. A więc przedstawiam ci stary numer siedem najlepszą whiskey z najlepszych.- zachwalił Kolor- Czyń honory co nie.
Pierr wyciągnął z kieszeni paczkę Cameli i rozdał każdemu po jednym. W głowie brzęczały mi słowa Kathrin bym nie palił ale przecież to były dla mnie ostatnie chwile z tymi chłopakami. Odkręciłem ostrożnie butelkę, odpaliłem papierosa.
-A więc zdrowie naszego dzieciaka, który już na dniach wychodzi na wolność!- zagrzmiał Marlon a reszta rozejrzała się nerwowo czy aby swoim donośnym głosem nie sprowadzi strażników.- Weź mały łyczek i posmakuj alkoholu w ustach, należy mu się szacunek.
Spróbowałem i zrobiłem tak jak nakazał mi Kolor. Był to silny trunek z, którego trzeba było wyłowić to co było w nim najlepsze- smak, który trudno by mi było opisać.
-Uuuuuuch, mocne. Ale dobre.
I tak piliśmy całą ekipą. Każdy życzył mi czego innego, dużo się śmialiśmy i nic dziwnego, że butelka na siedem osób zniknęła w bardzo szybkim czasie. Po chwili Pierr wyciągnął kolejną.
-Jako, że nas dużo i ledwo zdążyłeś liznąć tego napoju bogów to macie tu drugą butelkę, tak jak było ustalane. A teraz lepiej byśmy się zmywali nim to wszystko wyda się podejrzane.
Wieczorem w celi razem z Marlonem rozpijaliśmy drugą butelkę. Czułem się jakby wszystko co mnie otaczało nie miało jakiegoś większego znaczenia, w głowie krążyły mi jakieś zupełnie niespójne myśli a język lekko się plątał.
-A powiedz mi jaka ta kobitka była, ta co przyszła?- zapytał w pewnej chwili Kolor.
-Och była piękna, blond włosy, jasno niebieskie oczy, wspaniały olśniewający uśmiech. Niczym istota z innego świata. Nie widziałem jeszcze nikogo tak zjawiskowego.
-He, he. To samo ja bym mógł powiedzieć o Daisy, anioł nie kobieta. Tyle, że ona ma brązowe oczy, zresztą wiesz jak wygląda bo nie raz widziałeś na mnie jej podobiznę... Ech, kurwa, młody dbaj o wolność i nie daj jej sobie ponownie odebrać bo potem będziesz cierpieć... Jak poczujesz co to miłość to pojawią się dwie opcje. Albo to będzie mega zajebiste, bo z wzajemnością albo polegniesz na wiecznym wzdychaniu do kobitki, która tego nie odwzajemni. Ale wiesz, nie ryzykujesz nie żyjesz- Kolor łyknął z butelki i podał mi ją chwiejąc się lekko.
-Co masz na myśli?
-No skoro ta cała Kathrin tak ci się podoba...
-Nie... znaczy ona sama powiedziała, że zaraz po opuszczenia tego miejsca będę musiał ruszyć w dalszą podróż.
-To brzmi jakby wiedziała o twojej misji.
-Wiem, przyznam, że mnie to zaniepokoiło- wziąłem przedostatni łyk trunku i chciałem podać Marlonowi ale ten zaprotestował gestem.
-Zeruj, do dna.
Dopiłem więc i jeszcze jakiś czas rozważaliśmy nagłe pojawienie się mojej wybawicielki. Alkohol jednak podziałał na nas tak mocno, że w końcu totalnie pijani zasnęliśmy.
Rano świat zawirował i bolała mnie głowa. Kolor jeszcze głośno chrapał, kiedy przy celi pojawił się strażnik i oznajmił:
-Ty, Iksiński, wypuszczają cię.
-Kolor, obudź się.
-Mghymhmhhhh...
-Marlon- pacnąłem go potężne ramię ale to nic nie dało- Marlon!- pacnąłem go w czoło i od razu zareagował.
-Co jest kurwa?
-Wychodzę. Pora się pożegnać.
-O cholera. Dzieciak, będę tęsknić co nie.- Marlon wytoczył się z pryczy i mocno mnie objął aż poczułem jak zatrzeszczały mi kości. -Mogę dzieciaka odprowadzić?
Strażnik skrzywił się lekko, ale poddał się zapewne wyobrażając sobie jak Kolor dusi go doprowadzając jego głowę do eksplozji.
Zeszliśmy schodami w dół, patrzyłem ostatni raz na osadzonych, których twarze jak zawsze reprezentowały odmienne skrajne emocje, próbowałem zapamiętać co chcą mi przekazać ich oczy, kiedy usta milczały.
Na końcu korytarza stała uśmiechnięta, promieniejąca radością Kathrin. Trzymała przy sobie wszystkie moje rzeczy.
-Witaj Dominic, pora byś zrzucił z siebie ten okropny strój.
Podała mi moje rzeczy, poszedłem z nimi do łazienki. Stanąłem przed lustrem i spojrzałem na swoją twarz, niewyspaną i zmęczoną wczorajszą popijawą. Głowa powoli przestawała mnie boleć, odwróciłem się tyłem do lustra i przechyliłem głowę by dostrzec na plecach wielki czarny „X”.
-Jesteś wolny- powiedziałem do swojego własnego odbicia.
Przebrałem się i wyszedłem z łazienki. Szczupła i eteryczna Kathrin wyglądała dziwnie koło kolosalnych rozmiarów, wytatuowanego Kolora.
-Żegnaj młody- tym razem Marlon tylko mocno uścisnął mi dłoń, choć w jego oczach widać było smutek.
Strażnik zasugerował Kolorowi gestem by ten zaczął się kierować w stronę celi. Kathrin objęła mnie ramieniem i wyszliśmy z budynku. Idąc w stronę bramy wyjściowej na spacerniaku zauważyłem kilku błąkających się osobników, wśród których był obserwujący mnie jak zwykle z zaciekawieniem Sonny, palący papierosa.
-Wsiadaj mój drogi- powiedziała Kathrin wpuszczając mnie obok siedzenia kierowcy do błyszczącego, czarnego sportowego auta.- Pora opuścić to miejsce.
Ruszyła z piskiem opon a budynek więzienia zmniejszał się w oczach aż w końcu zniknął z pola widzenia. Byłem wolny.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz