wtorek, 10 stycznia 2012

Rozdział 18: Schronienie


Rozdział 18

SCHRONIENIE

Obudził mnie zimny poranek, słońce kryło się za chmurami. Groby milczały tak samo jak w nocy. Musiałem jak najszybciej opuścić to miejsce. Rozejrzałem się i w mojej głowie pojawił się chaos i poczucie że o czymś zapomniałem. Pogrzebałem w plecaku by sprawdzić gdzie tym razem mam się udać. W zeszycie podróż wciąż kończyła się na cmentarzu. Znowu utknąłem w martwym punkcie. Przeszukałem kieszenie w celu znalezienia czegoś, do jedzenia choćby jakichś resztek chleba. Zamiast tego znalazłem... kamień. Dziwny lekko błyszczący i na pewno nie należący do mnie. Pamiętałbym gdybym znalazł coś takiego. Był to jedyny dowód, że tej nocy działo się coś niezwykłego. A najgorsze było to, że zupełnie uciekło mi to z pamięci. Zamknąłem oczy i skupiłem całą swoją energię na wczorajszej nocy. Mignęła mi wizja unoszenia się w powietrzu... wielka kula będąca moją planetą... gwiazdy... masa nowych słów i ich znaczenia. Zahuczało mi w głowie, zawirowało i zrobiło mi się słabo... Wczoraj jakimś cudem otrzymałem masę informacji potrzebnych mi do dalszej wędrówki. Byłem zbyt wyczerpany na wszystko, nawet wyciąganie wspomnień sprawiało mi opory. W końcu wziąłem się w garść i ostatecznie ruszyłem w stronę bramy by jak najszybciej opuścić to przygnębiające miejsce. Przeszedłem przez bramę, po raz ostatni omiotłem spojrzeniem miejsce „w którym wszystko się kończy” i ruszyłem przede siebie. Moim celem był powrót do miasta, chciałem tam znaleźć jakąś wskazówkę co mam czynić dalej. Głód i pragnienie doskwierały mi coraz bardziej, czułem się też brudny i nie pachniałem za ładnie. Na oko miałem dużo pieniędzy, wciąż jednak nie orientowałem się w nich na tyle by wiedzieć ile dni na nich przeżyje. Widziałem wieżowce Nowego Yorku, lecz wydawały mi się bardzo odległe, miałem wrażenie, że prędzej padnę trupem niż do nich dotrę. Zaschło mi w ustach, czułem na nich jedynie odległe echo pocałunku Marthy.
Chmury kłębiły się coraz gęściej, robiły się coraz ciemniejsze i jakby groźne. Nagle zobaczyłem cienki powykrzywiany promień, który w ułamku sekundy wystrzelił z chmury, zabłysnął i zniknął. Sparaliżowało mnie i stanąłem w miejscu. Chwilę później doszedł mnie donośny i podniosły dźwięk jakby ktoś rozdzierał niebo... Przerażony czekałem co będzie dalej. Sytuacja powtórzyła się kilka razy- błysk... kila sekund ciszy huk! Wiatr zaczął mnie atakować i spowalniać, musiałem przymknąć oczy. Liście wokół wirowały, drzewa zaczęły się uginać a z chmur... z chmur zaczęła wyciekać woda! Najpierw powoli krople kapały na wszystko łącznie ze mną, za moment było ich coraz więcej i z zaciekłością zaczęły pikować co się da. W kilka minut zrobiłem się całkiem mokry... Wpadłem na pomysł by wyłapywać językiem i pić, pić i pić, jak najwięcej się da. Całe miasto zalewały przezroczyste łzy niebios. Zaczęła powracać do mnie utracona energia, którą wyssał ze mnie cmentarz. Teraz wystarczyłoby już tylko coś zjeść i byłbym jak nowo narodzony, bym mógł ponownie spróbować sobie przypomnieć noc którą gdzieś zgubiłem. Przyspieszyłem kroku... zacząłem biec... rozłożyłem ręce w geście wolności. Z jakiegoś powodu byłem bardzo szczęśliwy! Czułem nadzieję na rozwikłanie setek niewiadomych w mojej głowie. W końcu wieżowce zaczęły rosnąć mi w oczach i wkraczałem z przedmieść do zatłoczonego, zajeżdżonego i hałaśliwego centrum. Gdy odnalazłem pierwszy lepszy sklep spożywczy na widok produktów pociekła mi ślinka i zacząłem ładować do koszyka wszystko co się dało.
Kobieta przy kasie łypała na mnie podejrzliwie, z jej perspektywy wyglądałem jak młody bezdomny wyrzutek bez drobnych przy duszy. Przy ladzie wylądowało pięć bochenków chleba, z dziesięć bułek, wielki kawał sera z dziurami, kiełbasy, mleko, pasztety, przeróżne owoce i warzywa , trzy dwulitrowe butelki z wodą, masa słodyczy... Nie byłem pewien czy będzie mnie na to stać ale czekałem tylko na skasowanie.
Kasjerka jednak niechętnie nabijała produkty. W połowie się zatrzymała i zapytała:
-Jesteś pewien, że cię na to stać chłopaku?
-Eeeee... mam nadzieję. Tyle starczy?- pokazałem jej wszystkie swoje pieniądze a ona zaskoczona była z siebie wydusić tylko:
-T..tak, wystarczy.
Jako, że byłem niesamowicie głodny mogła mnie uznać za kogoś niebezpiecznego, w moich oczach odbijało się wręcz szaleństwo na punkcie zapachu chleba i kiełbas. Kobieta jednak nie dała za wygraną tak łatwo...
-Chyba nie jesteś z tych okolic co? Skąd masz tyle pieniędzy?
-Po rodzicach- odparłem nie wiedząc, że zmieni to jej stosunek do mnie. Twarz jej złagodniała, uśmiechnęła się nawet i powiedziała:
-Och... rozumiem.- zrobiła pauzę jakby nie była pewna czy chce powiedzieć to co przyszło jej do głowy- Ale tak czy siak mógłbyś o siebie zadbać. Jeszcze cię policja zgarnie myśląc, że złodziej jesteś.
-Ja... już słyszałem, że powinienem iść do... eeee... uciekło mi to słowo.
-Do fryzjera?
-Tak dokładnie.- uśmiechnąłem się pod moim bardzo długim już wąsem.
-Kilka uliczek stąd jest salon fryzur. Polecam.
-Dziękuję- schowałem resztę pieniędzy, zapakowałem się po torbach i plecaku- Do widzenia.
-Do widzenia chłopcze.
Wyszedłem w ociekającą wodą ulicę. Obładowany czym się dałem ruszyłem chwiejnym krokiem w tłum ludzi, którzy teraz ukrywali się pod parasolami, złożonymi gazetami lub zasłaniali głowy rękoma przeklinając pod nosem. Oni wcale nie podzielali mojej radości... deszczem... i burzą. Słowa te same pojawiły się w mojej głowie. Mimo że deszcz uznałem za dobry znak musiałem się, przed nim ukryć- sprawiał, że było mi zimno, zaczynałem marznąć a nie miałem przy sobie żadnych ciepłych ubrań ani niczego na przebranie. Przy czym mój plecak i wszystko co było w środku było mokre, czułem że woda może uszkodzić mój cenny zeszyt i zniszczyć list. Leciałem więc na łeb na szyję, gubiąc po drodze jabłka i pomidory byleby tylko się gdzieś ukryć. Ludzie sarkali na mnie jako, że przepychałem się „na chama” między nimi.
-Jak leziesz oblechu?
-Nie pchaj się tak gnojku
-Gdzie z tymi tobołami?!
W jednej chwili otrzymałem od obcych mi ludzi masę negatywnej energii, złowrogich spojrzeń, a nawet bluzgów, których nie zamierzam przytaczać. Przerażony, tą nienawiścią (słowo to było dla mnie jednym z najgorszych jakiego się do tej pory nauczyłem) zatrzymałem się w miejscu szukając wzrokiem jakiegoś miejsca, które byłoby zupełnie puste. Ulica powoli pustoszała. Ludzka masa, tak samo jak ja próbowała się ukryć- wsiadali do samochodów, wchodzili pod dachy, lub do sklepów czy własnych mieszkań. A ja nie mogłem tkwić w tej negatywnej energii. Czułem, że przeszłaby ona i na mnie. Jeszcze nigdy nie było we mnie niczego złego i nie chciałem by cokolwiek łączyło mnie z emocjami, które mogły by mnie osłabić. Byłem przemoknięty do suchej nitki. W nosie mi się kręciło, w płucach zaczęło rzęzić. Zacząłem z siebie wydobywać bolesny charkot. Kaszlałem i drżałem. Skręciłem w jakąś długą uliczkę, ciemną i obdrapaną, w której co kilka metrów stały pojemniki z których buchał ogień i przy którym grzali się ludzie przypominający mnie, tylko, że dużo starsi.
Na mój widok się ożywili. Dwóch, podeszło do mnie patrząc z głodem w oczach. Zatrzymałem się i postawiłem torby w kałużach, cofnąłem się o krok.
-Wygląda, że przybłąkał się tu jakiś z innej dzielnicy...- wycharczał pierwszy.
-I chyba opierdolił jakiś sklep.- dodał drugi.
-Ja to wszystko kupiłem- wymamrotałem.
-Kupiłeś mówisz? A skąd taki biedak jak ty miałby taki szmal.
-Po rodzicach...
-Patrz Jerry, sierotka nam się trafiła.
Jerry uśmiechnął się, nie miał kilku przednich zębów, poza tym, bardzo źle patrzyło mu z oczu.
-Henry, czy ty też uważasz, że młody się z nami podzieli żarciem?
-No jasne.
-Proszę, częstujcie się- rozłożyłem ręce w geście totalnego poddania się.
-Młody się nas boi- zachichotał Henry, twarz miał dziką, brodę skołtunioną, nosił czapkę z logo jakieś firmy, umazaną jakimś smarem.
-Skoro nie ma Bena... możemy się wziąć za dzieciaka by wiedział gdzie się następnym razem nie zapuszczać. To nasza dzielnica.
-Przepraszam...
-Radzę ci gówniarzu znaleźć własny kąt- mężczyźni podnieśli całe moje zakupy i rzucili się na jedzenie dołączyło do nich jeszcze trzech bezdomnych i zaczęli pochłaniać wszystko co kupiłem. Byłem koszmarnie głodny ale nie mogłem się zbliżyć bojąc się, że zrobią mi coś bolesnego. Co to za świat, w którym człowiek nie może tknąć własnego jedzenia?!
-Panowie co tu się wyprawia?- głos wyłonił się jakby z daleka. Zamieszanie wokół moich toreb momentalnie ucichło.
-Darmowa wyżerka Ben.- Henry gryzł jednocześnie wielki kawał szynki w jednej ręce i chleb w drugiej.
-Parszywe skurwysyny. Oduczycie się okradać innych w końcu?- postać wyłoniła się z cienia, była bardziej zadbana od swoich towarzyszy ale i tak było widać, że człowiek ten na co dzień nie ma się gdzie podziać.
-Sam się podzielił.
-To prawda chłopcze?
-T... tak, tak. Pozwoliłem im wziąć co sobie zechcą.
-Naprawdę? To bardzo miło z twojej strony. Widzę, po Tobie, że sam jesteś głodny ale nie chcesz się przyłączyć, dobrze mi się wydaje?
-Och... co ja...- nie dokończyłem po prostu rzuciłem się na porozrzucane po mokrym chodniku jedzenie.
-Ben a ty się nie przyłączysz?- zagaił Jerry.
-Wiesz, że jeśli mi niczego nie zostawisz to Ci delikatnie ujmując przypierdolę.
Jerry zamilkł. Wyglądało, że Ben miał nad tą gromadką coś w rodzaju... mhm musiałem się zastanowić nad słowem... coś w rodzaju władzy. Słuchali się go bo dzięki niemu mogli przeżyć i bali się kary jeśli byliby mu nieposłuszni.
-A ty mój gościu skąd się tu wziąłeś?- mężczyzna zwrócił się teraz miłym ciepłym głosem wprost do mnie.
-Jestem... w podróży. Szukam jakiegoś schronienia.
-Pozwolisz, że Ci go udzielę?
-Och... byłbym bardzo... wdzięczny. Mogę nawet zapłacić.
Bezdomni zaczęli szemrać między sobą. Ben uciszył ich jednym ruchem ręki.
-Panowie i panie, dziś mamy w swoim kręgu gościa. Przyjmiemy go pod nasze skromne progi. Bez dyskusji.
Mężczyźni i kobiety (doliczyłem się w sumie 13 osób) pomruczeli coś pod nosem ale żadne z nich nie powiedziało nic głośno.
-Tak więc wędrowcze masz jakieś imię?
-Dominic.
-Jestem Ben. Zapewne chciałbyś choć trochę wysuszyć siebie i swoje rzeczy.
-Tak, proszę pana.
-Mów mi Ben. Chciałem Ci podziękować raz jeszcze za to, że podzieliłeś się z nami swoim jedzeniem. A teraz choć ze mną pokażę Ci gdzie nocujemy. A na nich nie zwracaj uwagi.
Kiwnąłem niepewnie głową i ruszyłem za Benem a za nim ruszyła grupka maruderów. Henry i Jerry nie patrzyli na mnie zbyt przychylnie, szeptali coś do siebie a kiedy w pewnym momencie się odwróciłem zobaczyłem jak Jerry pokazuje na mnie palcem. Potem obydwoje się zaśmiali. Ogarnęły mnie dreszcze i niepokój więc zagadałem do Bena:
-Kim dla nich jesteś?
-Jedyną możliwością przetrwania. Utrzymuję ich przy życiu. Kiedyś miałem porządną pracę i rodzinę ale teraz nie mam nic.
-A czy możesz mi powiedzieć co się stało...
-Nie lubię o tym mówić ale ty nie wyglądasz na kogoś co miałby zrobić cokolwiek z tą wiedzą. Moja kochana żona i synek zginęli w wypadku kilka lat temu. Zostałem sam. Zacząłem pić. Straciłem pracę i pieniądze. W końcu mnie eksmitowali.
-To znaczy?
-Pozbawili dachu nad głową, uczynili bezdomnym. Poznałem tych tutaj a jako, że jestem najsprytniejszy i najmądrzejszy z nich stałem się dla nich jakby liderem. Gdybym nie miał tych ludzi blisko siebie właściwie nie miałbym dla kogo żyć i po co. Mógłbym po prostu skoczyć, dajmy na to z tego mostu- wskazał palcem potężną konstrukcję.- To będzie nasz nocleg. Zawsze pod nim śpimy.
Szliśmy jeszcze około dziesięciu minut, deszcz już dawno przestał padać. Rozbiliśmy się pod mostem. Opowiedziałem mu w międzyczasie o szpitalu i rodzicach, rehabilitacji i uczeniu się wszystkiego od podstaw.
-Nie mam niczego na przebranie ale mam dla Ciebie koc. To jedyne co mogę dla Ciebie teraz zrobić, by było Ci choć trochę ciepło.
Uśmiechnąłem się dość blado. Było mi bardzo zimno i nie zapowiadało się by w nocy było mi lepiej szczególnie na powietrzu. Lekko przerażony postanowiłem sprawdzić stan rzeczy znajdujących się w plecaku. Ku mojemu zaskoczeniu ani zeszyt ani list były nietknięte.
-Dobra obiboki, pora się bujnąć po puchę i ognisko zrobimy. Wysuszysz się przyjacielu- dodał Ben do mnie. Jednak główka wciąż pracuje. Choć gdyby gliny zobaczyły, że tu kopcimy to dali by nam do wiwatu. Ale co tam. Dla Ciebie zrobię wyjątek. Ruszać dupska, niech w tym zapomnianym przez Boga miejscu zacznie się coś dziać.
Ostatnie zdanie zapadło mi w pamięć najmocniej. „Zapomniane przez Boga?” A cóż to znaczy?
-Jak to zapomniane przez Boga?
-Sam spójrz. Tu panuje jedna wielka bieda. Bóg o nas zapomniał. Zresztą ja dawno przestałem w niego wierzyć.
-Ale jak to?
-Zwyczajnie. Skoro nic nie robi i nas olewa... Może po prostu go nie ma.
Bardzo chciałem uświadomić Bena, że się myli, w końcu miałem list od Boga napisany jego własnymi rękoma. Z jakiegoś powodu postanowiłem mu zaufać i wyznać jakiego rodzaju podróż odbywam. Chciałem tylko poczekać aż cała reszta się położy czyli jeszcze z dwie godziny. Wcześniej postanowiłem uprzedzić Bena o tym, że będę chciał z nim w nocy porozmawiać.
-Oczywiście. Odpowiem Ci na pytania na które będę znać odpowiedzi.- odparł a potem dodał- Choć ogrzać się z nami przy ogniu bo jutro rano będziesz chory.
Przyłączyłem się do nich. Narzekali, marudzili, opowiadali sobie dowcipy. Tylko Henry i Jerry budzili we mnie niepokój. Jednak Ben dodawał mi otuchy i przy nim czułem bardzo bezpiecznie. Na tym etapie podróży znalazłem najlepsze schronienie ze wszystkich. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz