czwartek, 26 stycznia 2012

Rozdział 21: Proces



Rozdział 21


PROCES


Stałem przed lustrem w łazience trzymając w ręku dziwnie wyglądający przedmiot. Strażnik tłumaczył mi, że to maszynka do golenia, że za pomocą tego pozbędę się włosów. Dostałem też nożyczki do skrócenia włosów. I pianę. Nie bardzo wiedziałem jak tego wszystkiego użyć. Na początku złapałem się za długie dawno nie czesane włosy i jednym ruchem skróciłem o połowę. I tak ciąż sięgały mi poniżej ramion ale już tak nie ciążyły. Następnie je umyłem i wysuszyłem co sprawiło, że stały się miękkie i puszyste. Tymi samymi nożyczkami uciąłem moją długaśną brodę. Zacząłem czytać instrukcję użycia pianki i maszynki.
-Acha- mruknąłem do siebie. Ręce lekko mi się trzęsły, ostrza maszynki błyszczały. Odetchnąłem i rozpocząłem moje pierwsze w życiu golenie. Na początku szło całkiem nieźle dopóki na mojej twarzy nie pojawiła się pierwsza strużka krwi.
-Ał, ał, ał... to po to mi dali te chusteczki... no tak.
W końcu z mojej twarzy zaczęły znikać włosy a zaczęła pojawiać się gładka skóra. Rzecz jasna podczas tej czynności zaciąłem się w sumie pięć razy i co chwilę ścierałem krew. Kiedy już wszystko z siebie spłukałem mogłem w końcu pierwszy raz na siebie spojrzeć. Wyglądałem... całkiem zwyczajnie. Miałem niebieskie oczy, gęste brwi, dość prosty zwyczajny nos, sporą dolną wargę. Uśmiechnąłem się do siebie szeroko, policzki mi się zaokrągliły, pod oczami pojawiły dziwne linie, nos lekko zmienił swój kształt. Byłem zwykłym dwudziestolatkiem, któremu przydarzyło się coś niezwykłego, który został naznaczony... i którego czekał wedle tego co mówili policjanci koniec wolności. Moja historia po procesie miała dobiec końca. Jednak kiedy coś się opowiada trzeba temu dopisać ostatnich kilka rozdziałów.
-Wychodź już stamtąd- ponaglił mnie głos zza drzwi.
-Już już.- wyrwałem się z zamyślenia.
-Wracasz do celi dzieciaku. Jutro przyjdzie do ciebie twój adwokat z urzędu.
-Mhm.- wszedłem do mojej klitki.
Tej nocy nie mogłem spać. Bałem się nieznanego. Bałem się ludzi którzy mieli mnie oceniać. Przerażała mnie wizja tego, że „będę spędzać czas w ciemnym pudle” i że będę „bał się schylić po mydło” jak to mówili złośliwi funkcjonariusze. Miałem spędzić życie z ludźmi którzy popełnili straszliwe przestępstwa...
Rankiem na pół przytomny zorientowałem się, że mam gościa. Zerkał na mnie przez kratę schludnie ubrany mężczyzna z lekką obojętnością i zniecierpliwieniem.
Strażnik otworzył moją celę. Mężczyzna w garniturze wyciągnął do mnie rękę.
-Pan Dominic zgadza się?
-Tak.- uścisnąłem dłoń nieznajomego.
-Jestem Christopher Anderson i jestem pana adwokatem z urzędu.
-Rozumiem...
-Chciałbym z panem porozmawiać. Musimy omówić strategię pana obrony. Na osobności rzecz jasna- dodał patrząc na strażnika.
Facet zaprowadził nas do jakiegoś pokoju i zostawił samych. Przez chwilę panowała niezręczna cisza. W końcu pan Anderson odchrząknął i zwrócił się do mnie:
-Czy wie pan jakie zarzuty na panu ciążą?
-Nie do końca.
Mężczyzna uniósł brwi do góry.
-Hmmmm... rozumiem. A więc jest pan oskarżony o morderstwo oraz o usiłowanie dokonania dwóch innych takich czynów.
-Nie popełniłem ich. Nie zabiłem nikogo.
-A więc nie przyznaje się pan do zarzuconych czynów, rozumiem. Są niestety dowody, które wskazują, że to pan dokonał tych czynów. Są także świadkowie.
-Świadkowie. Mówi pan o Henrym i Jerrym. To oni zabili Bena.
-A więc uważa pan, że został wrobiony?
-Tak, dokładnie.
-Na ciele ofiary są jedynie pana odciski palców, na narzędziu zbrodni także. Poza tym świadków jest więcej i każdy który został przesłuchany twierdzi, że groził pan tym, których pan oskarża.
-Ale to nie prawda! Ja nie zabiłem Bena.
-Przykro mi, ale sędzia ani ława przysięgłych nie uwierzą w to jeśli nie zobaczą dowodów, które mogłyby obciążyć tych których pan oskarża. A tych dowodów niestety nie mamy. Więc jedyne o co mogę się starać w pana przypadku to niższy wymiar kary. Ale na to musielibyśmy mieć dowody pana niepoczytalności. Wtedy moglibyśmy wynegocjować by nie trafił pan do więzienia do końca życia. Czy mogłoby być coś, jakiś dokument, który mógłby nam to umożliwić?
-Ja... nie wiem... znaczy... chyba nie.
-Wiec jesteśmy w sytuacji bez wyjścia.
-To znaczy... ja... myślę...- przypomniało mi się jak Ben uważał, że wierząc w list od Boga jestem niespełna rozumu.- Myślę, że może być coś takiego. Że mam coś takiego. To jest koperta. I list.
Mężczyzna ponownie uniósł brwi.
-Domyślam się że teraz to coś jest w depozycie, skonfiskowanym przez policję.
-Tak. Zgadza się.
-W takim razie jutro przyjdę to zobaczyć, wcześniej muszę pozałatwiać formalności, które pozwolą mi ten dokument uzyskać.
-Dobrze.
-W takim razie do widzenia panie Domnicu.
-Do widzenia proszę pana.
Adwokat podał mi rękę po czym zawołał strażnika i zostałem odprowadzony do celi.
Kolejnych kilka godzin było dla mnie koszmarem. Nie miałem co ze sobą zrobić, nie miałem możliwości iść dalej, szukać czegokolwiek co przybliżyło by mnie do pojęcia sensu tego wszystkiego. Dostałem kolację, pozwolono mi się umyć. Kolejna noc miałem równie nieprzespaną co poprzednią przy czym miałem wrażenie że wszystko się dłuży o wiele bardziej.
Rankiem zjawił się pan Anderson i znowu zaprowadzono mnie z nim do pokoju. Mężczyzna otworzył swoją teczkę i wyjął z niej zafoliowaną... moją kopertę, mój list.
-Nie wiem czy zdaje pan sobie sprawę, że nikt nie potrafił mi tego otworzyć.- jego zimne szare oczy przeniknęły mnie na wskroś
Uśmiechnąłem się gorzko.
-Czy to jakaś sztuczka?
-Nie. Ale... może to zabrzmi głupio ale chyba tylko ja mogę go otworzyć.
-To jest dowód w sprawie. Nie powinien być dotykany przez oskarżonego.
-Chyba już wszyscy w tym miejscu próbowali go otworzyć prawda? Więc i tak wszyscy zostawili na nim swoje ślady.
Pan Anderson wyglądał na zmieszanego. Przesunął kopertę w moją stronę.
Po prostu ją otworzyłem i podałem adwokatowi treść listu.
Oczy mojego obrońcy wędrowały od linijki do linijki a jego wyraz twarzy z każdym zdaniem ulegał coraz to innym emocjom. Na końcu był to wyraz całkowitego niezrozumienia i niedowierzania.
-To jest jakiś żart.
-Mogę potwierdzić, że wierzę w treść tego co jest tam napisane. Czy... to mogło by być dowodem na to, że jestem niepoczytalny?
Pan Anderson milczał. Widać było że przeżuwa każdą myśl i w końcu doszedł do wniosku który wyrzucił z siebie na głos:
-Myślę... zobaczymy co da się z tym zrobić.- podał mi list, włożyłem go do koperty. Kiedy mu ją podawałem czułem, że się szczelnie zamknęła.
-Czy ma mi pan coś jeszcze do powiedzenia na temat tych wydarzeń, które doprowadziły do tego, że jest pan teraz oskarżony?- zapytał po namyśle Anderson.
-Ci których oskarżam grozili mi, że mnie zabiją. Mieli ze sobą niebezpieczne przedmioty.
-Hmmm rozumiem. A czy mogę mieć do pana osobiste pytanie?
-Tak, słucham.
-Czy rozmawia pan z Jezusem? Albo z Bogiem?
-Hmmm... nie. Po prostu robię to co mam robić.
-A słyszy pan głosy w głowie?
-Nie.
-Więc jeśli chce pan nie trafić za kratki do końca swoich dni lub spędzić je w zakładzie zamkniętym, a zapewniam że to lepsze miejsce niż cela z gwałcicielami i mordercami, proponuję by zmienił pan odpowiedzi na te pytania.
-Och... to pomoże.
-Panu już niewiele może pomóc. A chyba już nic nie może bardziej zaszkodzić. Więc sugeruję przemyślenie zeznań. Rozprawa jest za trzy dni i wtedy, chyba, że jakimś cudem znajdzie pan jakieś dowody na swoją niewinność, wtedy się zobaczymy. Póki co muszę się zbierać.
Wymieniliśmy uprzejmości i znów zostałem sam. Czekały mnie trzy dni nerwowego oczekiwania na nieuniknione. Sprawa była tym bardziej przegrana, że łatwo jest obwinić kogoś bez rodziny, bez tożsamości, bez niczego. Niepotrzebnego i obciążonego dowodami. Trzy noce z rzędu odchodziłem od zmysłów, zastanawiając się jak to będzie wyglądać. Wyglądało na to, że powinienem się przyznać do tego czego nie zrobiłem by proces przebiegł szybko, bez komplikacji i z jakąkolwiek korzyścią dla mnie. Drażniła mnie też jedna kwestia. Skoro Bóg mnie w to wszystko wpakował dlaczego pozwala by to się teraz działo. Dlaczego w jakiś wspaniały magiczny sposób nie zostanę teraz uwolniony? Setki pytań i zero odpowiedzi.
Na mojej twarzy znów zaczęły się pojawiać włosy, nie była już gładka tylko chropowata ale ostatnim czego chciałem była ta przeklęta maszynka do golenia. W dzień rozprawy z samego rana pozwolono mi się ukąpać, zjadłem też coś lepszego niż zwykle, dostałem nawet pączka. Byłem zaskoczony tym, że są dla mnie tak mili, dostałem jednak odpowiedź skąd się to brało tuż przed moim wyjściem i odprowadzeniem do radiowozu.
-Ostatnie chwile wolności synku. Już nigdy nic nie będzie tak dobre.- policjant z paskudnym uśmiechem ugryzł pączka.- Tam dokąd trafisz przestaną się nad Tobą litować...
Mężczyzna musiał zobaczyć przerażenie w moich oczach, zaśmiał się drwiąco.
Podczas przejażdżki do gmachu sądu moja eskorta rozmawiała o codzienności, o swoich dzieciach i żonach, o sporcie i o tym jak nie znoszą swoich zwierzchników. Kiedy wysiadłem zimny wiatr uderzył mnie w twarz.
-Okropna ta jesień w tym roku- przywitał mnie pan Anderson. Zostałem wprowadzony do środka, zdjęto mi kajdanki i zaprowadzono do bardzo przestrzennej sali pełnej ław rozstawionych w dwóch rzędach, oraz dwóch po przeciwległych stronach pod ścianą i oknem.
-Tu usiądzie ława przysięgłych. A w tych ławach raczej nie masz się kogo spodziewać jako, że Twojej rodziny nie ma jak odnaleźć. Obawiam się, że to będzie bardzo szybki proces proszę pana.
-Też mi się tak wydaje- mruknąłem i usiadłem na wyznaczonym miejscu. Obok usiadł pan Anderson. Naprzeciwko było miejsce dla oskarżyciela który już się krzątał w swoich papierach. Odwróciłem się i zobaczyłem, że na salę wchodzą ci którzy popełnili tą okrutną zbrodnię, oraz Ci którzy mieli przeciwko mnie zeznawać.
-Proszę wstać, sąd idzie- zagrzmiało mi w uszach.
Wkroczył wyniosły mężczyzna koło pięćdziesiątki i zasiadł na miejscu sędziego. Spojrzał na mnie groźnie, potem dość obojętnie na mojego obrońcę i na całą tą hołotę w ławkach. Następnie weszło dwunastu ludzi którzy zaczęli się rozglądać po sali, rzucali mi różnego rodzaju spojrzenia, lustrowali. To byli przysięgli, mieli pomóc sędziemu w podjęciu wyroku.
Rozpoczęło się przemówienie odnośnie procedury, które nie do końca zrozumiałem aż w końcu padły wobec mnie zarzuty o morderstwo i pytanie które miało dość szybko zaważyć na wyroku.
-Czy przyznaje się pan do winy?
Milczałem. W tym momencie chciałem całkowicie stracić dar mowy. Ale skoro byłem i tak na przegranej pozycji postanowiłem bronic ostatniej rzeczy jaka mi pozostała- prawdy.
-Nie, nie przyznaję się do winy. Nie popełniłem zarzuconych mi czynów.
Sędzia spojrzał na mnie znad okularów.
-Proszę o przedstawienie dowodów przeciwko oskarżonemu.
Anderson parzył na mnie z miną „to i tak już koniec, po co walczysz”. Ja wzruszyłem ramionami.
-Czy potwierdza pan, że na tym oto nożu są pana odciski palców?
-Tak, potwierdzam. Miałem narzędzie zbrodni w ręku lecz jej nie dokonałem. Dokonało jej tych dwóch- odwróciłem się i pokazałem palcem na Henryego i Jerryego.
Pan Anderson w tym momencie włączył się do akcji.
-Wysoki sądzie mam dowód na niepoczytalność mojego klienta.
Sędzia ze zdumieniem spojrzał na to co się właśnie stało. Ja trzęsąc się wskazywałem na prawdziwych morderców a Anderson usiłował bezskutecznie otworzyć kopertę z listem.
-Czy pan się dobrze bawi?- zapytał adwokata.
-Zapewniam, że nie tylko ja miałem problem z jej otworzeniem wysoki sądzie- wysapał Christopher.
-Proszę oskarżonego o uspokojenie się.- teraz zwrócił się do mnie. Podczas wskazywania winnych musiałem bezwiednie wstać. Trzęsłem się cały a Anderson walczył z kopertą.
-Czy... kur... yyyych... czy mogę prosić oskarżonego by otworzył ten dokument?
-Dobrze- sędzia wzruszył ramionami i widać było, że męczy go przebywanie w tej sali.
Przestałem się skupiać na rzucaniu nienawistnych spojrzeń obrzydliwym mordercom i pomogłem Andersonowi otworzyć i wyjąć list. Adwokat podszedł i z głupim wyrazem twarzy wręczył go sędziemu. Miał dokładnie taką samą zmieniającą się jak w kalejdoskopie gamę uczuć na twarzy jak adwokat kiedy czytał moją misję.
Sędzia odchrząknął i spojrzał pytająco najpierw na mnie potem na Andersona i na końcu na oskarżyciela któremu podał list. Oskarżyciel, jak się potem dowiedziałem pan Curtis zapoznał się z treścią listu po czym zdezorientowany powiedział.
-Ehem, wzywam na świadka Henryego Towersa.
Henryemu zadawano pytania na które odpowiadał kłamstwami bez mrugnięcia okiem. Nie byłem pewien co znaczyło w prawie przysięganie na Biblię ale na Henryego z pewnością za takie kłamstwa czekało piekło. W pewnej chwili Henry nieświadomie, w pewnym sensie mi pomógł.
-No dzieciak zachowywał się jak wariat jakiś.
-Uważa pan, że jest nie w pełni władz umysłowych?
-Oczywiście. Nikt przy zdrowych zmysłach by tego nie dokonał. Ben był dla nas jak brat...
-KŁAMCA!- ryknąłem i wskazałem na niego palcem.
-Proszę oskarżonego o zachowanie ciszy- sędzia żywiołowo uderzył młotkiem w podstawkę.
-Chciałbym... chcę... oskarżam Henryego i Jerryego o morderstwo Bena!
-Widzi pan wysoki sądzie- powiedział beznamiętnie Henry- Totalny wariat.
Sędzia chyba zignorował to co powiedział Henry gdyż zwrócił się do mnie.
-Na narzędziu zbrodni nie ma żadnych śladów użytkowania osób trzecich a więc tych które pan oskarża. Wszystkie dowody świadczą przeciwko panu. Powtarzam więc raz jeszcze czy przyznaje się pan do winy?
Anderson spojrzał na mnie i widać po nim było, że nie było ważne co odpowiem- sprawa i tak była przegrana.
-Nie, nie przyznaję się.
Oskarżyciel wezwał na świadka Jerryego i znów poniosły mnie emocje.
-Jerry Mole?
-Tak.
-Czy utrzymuje pan, że morderstwo Bena Wishmana zostało dokonane przez oskarżonego?
-Tak.
-Ty obrzydliwy kłamco! ZABILIŚCIE GO! Zabiliście go bo wam przeszkadzał! Okradali innych! Ben nie chciał by kradli!
Sędzia znowu zaczął walić młotkiem w podstawkę.
-Cisza! Cisza na sali proszę oskarżonego o nie zabieranie głosu do momentu kiedy nie zostanie mu on udzielony.
Zamilkłem.
Kolejni świadkowie pogrążali mnie coraz bardziej wypowiadając się o mnie w bardzo ogólny acz jednoznaczny sposób. Sędzia z zażenowaniem słuchał, że „źle mi patrzy z oczu” i „nie chciałem się dzielić jedzeniem” i padło też stwierdzenie o Benie- „był zbyt ufny”.
Ława przysięgłych udała się na obrady i ogłoszono przerwę.
Anderson wziął mnie na bok i powiedział.
-Mają pana za wariata. I tak też się zachowujesz. To dobrze.
-Dobrze... ale ja jestem nie winny.
-Nie mamy żadnych szans i dowodów by im to potwierdzić. Ale masz szansę na afekt. Na niepoczytalność.
Henry i Jerry byli ze trzy metry od nas. Gdyby nie policjanci blisko mnie rzuciłbym się im do gardeł. Pogardliwość i pewność siebie jaką wobec mnie okazywali była nie do zniesienia.
Nie minęło wiele czasu a przerwa się zakończyła. Weszliśmy z powrotem na salę.
Wszyscy wyglądali jakby nie do końca wiedzieli dlaczego są tu a nie przed telewizorem w ciepłych kapciach.
Sędzia zwrócił się do jednego z członków ławy przysięgłych, która składała się z mężczyzn i kobiet w różnym wieku, biało o czarnoskórych, wszyscy jednoznacznie wydawali się zmęczeni.
-Jaka jest decyzja ławy przysięgłych.
-Wysoki sądzie nasz wyrok jest jednoznaczny- odparł chudy, wysoki łysy mężczyzna.- Uznajemy tego człowieka winnego zarzuconego mu czynu.
Sparaliżowało mnie. To już był koniec...
-Rozumiem. Jako, że dostarczone dowody, wypowiedzi świadków i orzeczenie rady przysięgłych składa się na wyrok prawomocny ogłaszam, że oskarżony jest winny morderstwa Benjamina Wishmana oraz usiłowania zabójstwa Henryego Towersa i Jerryego Molea. Mimo dostarczenia dowodów, które miałyby rzucić inne światło na psychikę oskarżonego ogłaszam, że Dominic X, jako, że nie znamy jego nazwiska ani jakichkolwiek innych danych, zostaje skazany na karę dożywotniego więzienia.
-Nie! NIE! JESTEM NIEWINNY!- wrzeszczałem jak opętany. Anderson mruknął jedynie pod nosem „I tak już nie można nic z tym zrobić” i szybko opuścił salę. Mnie ujęło dwóch policjantów i zaczęło prowadzić korytarzem do wyjścia. Po drodze zauważyłem triumfalne wyrazy twarzy prawdziwych zbrodniarzy.
Zapierałem się i wyrywałem. Wiedziałem, że trafię do gorszego niż klitka na komisariacie miejsca, pełnego ludzi znacznie gorszych niż Henry i Jerry. Wyglądało na to, że moje życie miało się zakończyć o wiele za szybko...  

czwartek, 19 stycznia 2012

Rozdział 20: Zbrodnia


Rozdział 20

ZBRODNIA

Obudziłem się, patrzyłem przez chwilę przed siebie, przyglądałem się pochrapującym towarzyszom Bena. Dwa miejsca były puste, z tego co pamiętałem należały do Henry'ego i Jerry'ego.
-Ben?- wszeptałem- Ben, brakuje dwóch osób. Czy to dobrze?
Nie odpowiedział mi. Zbliżyłem ręce do oczu chcąc je przetrzeć i wtedy zauważyłem, że coś jest nie tak. Były pokryte czymś czerwonym i lepkim... Obok mnie leżał umazany tym samym, mały, krótki nóż.
-Ben?- spojrzałem na niego. Wyglądał jakby spał. Ale nie poruszał się i nie czuć było jego oddechu. A z jego brzucha wyciekała ta sama ciecz, która pokrywała moje ręce i nożyk. Ben był martwy...
Nie mogłem się ruszyć. Ręce mi się trzęsły, oczy skakały na wszystkie strony. Wiedziałem, że nie ja to zrobiłem, dopuścili się tego Ci, którzy zniknęli. Uknuli to już wcześniej, przecież mnie obserwowali i coś planowali. O to im chodziło, by pozbyć się górującego nad nimi. Musiałem jak najszybciej stąd uciec. Jeśli ci ludzie się zaraz obudzą i zobaczą jak wyglądam stwierdzą, że to ja go zabiłem i zrobią ze mną to samo. Wstałem powoli opierając się zakrwawionymi rękoma o ścianę, zostawiając na niej czerwone ślady. Ciało Bena przechyliło się i osunęło na chodnik. Kałuża wokół niego była coraz większa. Zacząłem szukać w plecaku czegokolwiek co starło by ze mnie posokę. Grzebiąc w plecaku i brudząc wszystko co się da znalazłem... list. Ta sama koperta, która wczoraj spłonęła dziś była w stanie nienaruszonym, wydawało się, że błyszczy jeszcze bardziej niż normalnie. Otworzyłem kopertę i zawartość była identyczna do tej spod szpitalnej poduszki. Nie miałem czasu by zastanawiać się jakim cudem list do mnie powrócił. W tym momencie liczyła się tylko szybka ucieczka.
-Wybierasz się gdzieś?- usłyszałem głos Henry'ego z jakiegoś ciemnego zaułka
-Wy... wy go zabiliście...
-Kto ci w to uwierzy? Ja na swoich rękach nie widzę krwi, na twoich tak.
-Właśnie- wtrącił Jerry, który także wyłonił się nie wiadomo skąd.
-Niedługo pojawią się tutaj panowie, którzy cię aresztują. Za morderstwo. Do tego czasu jeśli nie chcesz skończyć jak Ben będziesz grzecznie czekać z nami.
-Bo i tak ci się nie uda uciec.
-Ale... ale dlaczego to zrobiliście?
-”Tego nie rób, tego nie kradnij”- Harry zaczął naśladować głos Bena- Ile można słuchać jakiegoś popierdolca, który myśli, że nami rządzi.
-I wtedy pojawiasz się ty. Nasz kozioł ofiarny. Przygłup, którego tak bardzo potrzebowaliśmy.
-I co dalej bez niego zrobicie?
-Przejmiemy jego rolę, tyle że modyfikując to co nam wolno a czego nie. Widzisz, człowiek wkurwiony i ograniczony przez zakazy jest w stanie dopuścić się czynów zabronionych, a nawet zbrodni. A jest do tego jeszcze bardziej skłonny kiedy wie, że ujdzie mu to na sucho. A nam ujdzie na pewno.
Zacząłem się cofać. Chciałem się przed nimi jakoś obronić i przypomniał mi się nożyk. Jako, że była to broń mogłem jej użyć także przeciwko nim. Szli w moją stronę powoli z groźnymi minami. Rzuciłem się na nożyk i schwyciłem go obiema rękoma, zaciskając zęby machałem nim w ich stronę
Henry parsknął śmiechem.
-Wiesz, że trzymając to tak kurczowo zostawiasz jeszcze więcej odcisków palców. A to bardzo poważny dowód, że ten oto trup padł z Twojej ręki.
-Odejdźcie bo was poranię. Uda mi się uciec.
-Taaaaaaak? Uważasz, że nikt nie zwróci uwagi na umorusanego krwią na twarzy i rękach chłopaka? Możesz nas poranić ale to tylko pogorszy Twoją sytuację. Już i tak masz dożywocie w kieszeni a jeszcze byś sobie życzył dodatkowo podwójne usiłowanie zabójstwa?
Rzuciłem to co miałem w rękach. Czułem, że za chwilę pojawią się tutaj ludzie, którzy mnie oskarżą i... nie miałem pojęcia co mogliby mi zrobić.
Między mną a nimi narastała aura oczekiwania. W tym czasie kilku innych bezdomnych zdążyło się obudzić i zauważyć co się święci.
-Obudźcie się!
-Nowy zabił Bena!
-Jest cały we krwi!
-Trzymajcie go panowie, nie pozwólcie mu uciec!
-Miałem takie wrażenie, że jest niespełna rozumu!
Wobec mnie padały teraz bezpodstawne, wysnute tylko i wyłącznie na tym co widzieli zarzuty. Widzieli wszystko z zewnątrz, nie widzieli całej sytuacji i nie słyszeli jak Henry i Jerry przyznawali się do winy. Nie było jakiegokolwiek sensu bym się bronił czy oskarżał prawdziwych winnych i tak by mi nie uwierzono. Z oddali usłyszałem jakiś dziwny przeciągły dźwięk...
-Już po ciebie jadą- wyszczerzył się Jerry.
Po chwili w uliczkę wjechał samochód z dziwnym migającym urządzeniem na dachu. Migało się na czerwono i niebiesko. Auto zatrzymało się i wysiadło z niego dwoje umundurowanych mężczyzn. Szybkim krokiem zbliżali się w moją stronę obydwoje mierzyli do mnie z czegoś co jak się później dowiedziałem nazywano pistoletem.
-Ręce do góry!- wykrzyknął ten z lewej i posłusznie zrobiłem co kazał.- Jesteś aresztowany pod zarzutem morderstwa, a teraz podejdź do samochodu i oprzyj się na masce. Ale już!
Przerażony zrobiłem co kazał. Przeszukali mnie, wywalili z plecaka wszystko co możliwe. Zabrali mi go, zdążyłem zauważyć, że oddzielnie wkładali do samochodu całą jego zawartość, list włożyli to przeźroczystej torebki, to samo zrobili z zeszytem, na wszystkich tych rzeczach były ślady krwi.
-Tu jest narzędzie zbrodni- wskazał ochoczo Henry wisielczym głosem po czym dodał oskarżycielsko- Ten gnojek zabił naszego przyjaciela!
-Cisza!-warknął jeden z policjantów a do mnie wyrecytował- Masz prawo zachować milczenie, wszystko co powiesz może być użyte przeciwko tobie.
Wolałem więc milczeć skoro i tak już byłem pogrążony.
-Ręce do tyłu.- posłuchałem i poczułem, że coś kliknęło, na moich rękach tkwiły teraz obręcze połączone łańcuszkiem.
-Kto z was widział całe zajście?
Zgłosili się oczywiście zbrodniarze. Reszta mruczała tylko, że spała podczas morderstwa.
Chwilę później pojawił się kolejny wyjący samochód, dużo większy... szpitalny! Ile bym oddał by się znaleźć w szpitalu! Wysiadło z niego kilku sanitariuszy i lekarz, który stwierdził zgon Bena. Jego ciało spoczęło w czarnym worku z suwakiem i zostało załadowane do ambulansu.
-Wy dwoje jedziecie z nami jako główni świadkowie.- wskazali policjanci. Zaraz będzie tu kolejny radiowóz i to nim pojedziecie.
Władowali mnie do samochodu i zatrzaśnięto drzwi. Przestałem słyszeć dźwięki z otoczenia, widziałem jedynie zza szyby jak policjanci rozmawiali z Henrym i Jerrym, którzy ochoczo na mnie wskazywali, żywo gestykulowali i z pewnością zmyślali swoją wersję wydarzeń. Siedziałem tak jeszcze sam z piętnaście minut, potem mężczyźni wsiedli i jeden z nich mruknął do mnie.
-Nie wiem dzieciaku co Ci strzeliło do łba ale grozi Ci dożywocie.
-A mało to młodocianych psychopatów teraz po tym świecie się kręci?- wtrącił drugi policjant.
-W sumie racja... tylko zobacz Tim z jakim stopniem brutalności mamy do czynienia. Ładnie go rozpruł nie ma co. I jeszcze chciał załatwić tych dwóch. Zresztą zobacz jaki ma dziki wzrok.
W rzeczywistości byłem bardzo przerażony. Widziałem to w lusterku zawieszonym na środku samochodu.
Radiowóz skręcił w jakąś uliczkę. Próbowałem skupić się na pięknych strzelistych wieżowcach, które mijaliśmy ale w głowie świtała mi tylko niepokojąca myśl o tym co będzie ze mną dalej.
-To co po robocie na kręgle Tony?
-No raczej i jakieś piwko do tego. Tylko nie za długo, żonka ma ostatnio lepszy humor.
-Uuuuuu będzie ruchanko.
-No ostatnio się z tym przeprosiliśmy. Widzisz dzieciaku świat jest taki piękny i prosty a Ty musiałeś wszystko spierdolić. I nie poruchasz już sobie.
-Nie wykluczone, że jego poruchają. Mydełko upadnie i ups, załadują gdzie trzeba, he he.
-Ano racja. Przejebać łatwo... a tego to już się odkręcić nie da... żelazne dowody, krew na rękach i tak dalej.
Nadchodziły czarne dni w moim życiu. Samochód skręcił w kolejną uliczkę, i moim oczom ukazał się budynek komisariatu.
-Wysiadka młody.
Wyprowadzili mnie we dwóch, pokornie się pochyliłem. Kajdanki wpijały mi się w przeguby, wszystko mnie bolało.
-A teraz Cię rozkujemy ale żadnych sztuczek. Pobierzemy Twoje odciski palców. I odpowiadaj na pytania.
Nic nie odpowiedziałem tylko kiwnąłem głową. Rozkuli mnie i musiałem przyłożyć palce do dziwnej substancji i odcisnąć w odpowiednim miejscu.
-Imię?- zapytał funkcjonariusz
-D...Domin...Dominic.
-Nazwisko?
-Nie... nie wiem. Nie znam.
-Nie znasz własnego nazwiska? Panowie czy znalazły się przy nim jakieś dokumenty?
-Dokumenty nie, znaleźliśmy tylko taki dziwny pusty zeszyt i list.
-I nie ma tam żadnych danych? Dzieciaku z jakiej dzielnicy jesteś?
-Z żadnej. Nie mam domu.
-Czy możliwe jest że cierpisz na amnezję?
-Nie wiem co to jest proszę pana.
-Zaniki pamięci.
-Och... miałem coś takiego raz.
-W jakich okolicznościach? Czy zdarzyło się to teraz? Tej nocy kiedy dokonałeś morderstwa?
-Nie...
-Czy piłeś wtedy alkohol lub brałeś narkotyki?
-Nie.
-Cholera, nie mogę otworzyć tego listu...
-Jak to nie możesz otworzyć koperty?!
-No normalnie to znaczy nie normalnie. Nożyczki nie chcą przeciąć tego papieru.
-Co ty pierdolisz? Daj mi to.
-Kiedy były te zaniki pamięci?
-To było podczas nocy na cmentarzu. Jestem pewny, że coś robiłem ale nie pamiętam co.
-Rozumiem.- funkcjonariusz coś zanotował, panowie Tim i Tony nadal się kłócili aż w końcu podeszli do tego który spisywał moje zeznania.
-Adam otwórz to.
-Chcesz mi powiedzieć, że nie możesz otworzyć... koperty?
-Otworzyć, rozpieprzyć, przegryźć, przeciąć, nic.
-Młody co to za numer?
-Nie wiem proszę pana.
Spojrzeli na mnie krzywo.
-Po co Ci pusty zeszyt?
-Do notowania... to jest mój... mój... nie umiem znaleźć słowa
-Pamiętnik?
-Chyba tak.
-No nie porobisz go jak Cię zapuszkują.- warknął Adam użerając się z kopertą.
A więc jakaś siła wyższa próbowała powstrzymać policjantów by dowiedzieli się prawdy o mnie. Z zeszytu zniknęły moje poprzednie cele podróży a listu nie mogli otworzyć. W końcu wpadli na pomysł bym ja to zrobił.
-Masz otwórz to.
-Nie powinien już chyba dotykać dowodu zbrodni. Na kopercie jest krew.
-No nie powinien ale skoro my nie możemy tego otworzyć...
-To są kurwa jakieś jaja. Trzech facetów nie może otworzy koperty?- warknął Tony.
Podali mi ją i otworzyłem ją najzwyczajniej w świecie. Wyjąłem list i podałem im.
-To musi być jakiś pierdolony iluzjonista. Na kartce nic nie ma.
-Pogrywasz sobie z nami cooooooo?
-Nie.- w mojej głowie pojawił się totalny chaos. Wyglądało na to, że teraz jakaś siła próbuje powstrzymać policjantów by dowiedzieli się, że jestem Wyjątkowy. Skoro Ben zareagował na to tak ostro a znajomość ze mną przypłacił życiem...
-Panowie nie ma co. Ładujemy go do celi. Obyś sobie znalazł dobrego adwokata.
-Przepraszam kogo?
-Mamy tu do czynienia z konkretnym idiotom. Kogoś co choć spróbuje Cię wybronić. Masz do tego prawo. Póki co ładujemy Cię do celi i tam będziesz oczekiwać na rozprawę.
-Na rozprawę?
-Na osąd. Zawsze możesz spróbować się nie przyznać do winy.
-Rozumiem. A czy mogę poza obroną... kogoś oskarżyć?
-Oskarżyć? Ty chcesz kogoś oskarżyć?
-Tak.- wzięło mnie na odwagę.- Skoro już zeznaję chcę oskarżyć tych, którzy uważają że ich też próbowałem zabić.
-Jednak nie jest taki głupi, będzie próbować przekonać sąd, że został wrobiony.- mruknął Tim.
-Taaaaaak, tyle że iluzje to on może sobie stosować na nas a nie na sędzi.
-Iluzje?- nie znałem tego słowa
-Czary. Oszustwa, ułudy, szachrajstwa. Czyli najogólniej mówiąc kłamstwa.
-A więc iluzją jest to, że go zabiłem...
-Szczekliwy. Zamykamy go. Ruszaj się. Skoro nie łapiesz kim jest adwokat pewnie nie byłoby cię na niego stać.
-Ano nie byłoby. Nie znaleźliśmy w jego rzeczach żadnych pieniędzy. Za to znaleźliśmy dziwny kamień. Wygląda na wartościowy.
Wyglądało na to, że Henry i Jerry mnie okradli. Musieli działać bardzo cicho skoro nic nie było w stanie obudzić ani mnie ani Bena.
-Swoje rzeczy będziesz mógł odzyskać jeśli jakimś cudem Cię uniewinnią.-Tim posłał mi paskudny uśmiech.
-Rozumiem.
Zaprowadzili mnie do pomieszczenia w którym było ciemno, zamiast drzwi była żelazna krata a w środku było tylko prowizoryczne łóżko.
-Tu będziesz siedzieć do czasu rozprawy. Mamy obowiązek zapewnić ci żarcie, jeśli będziesz chciał do toalety masz powiedzieć strażnikowi.
-A czy... czy mógłbym dostać coś dzięki czemu mógłbym pozbyć się tego?- złapałem się za moje długie kudły i brodę
-I tak musiałbyś się tego pozbyć. Jeśli uda nam się potwierdzić twoją tożsamość dobrze byłoby wiedzieć jak naprawdę wyglądasz.
Sam chciałem to wiedzieć... Już od dawna.
Usiadłem na łóżku. Patrzyłem przez kratę na obserwującego mnie strażnika, jadł sobie pączka. Zaburczało mi w brzuchu. Ale wolałem się póki co nie odzywać. Zwinąłem się w kącie prowizorycznego łóżka. Nadchodziły złe dni... Bardzo złe. 

sobota, 14 stycznia 2012

Rozdział 19: Wiara


Rozdział 19

WIARA

Ogień ogrzewał moje dłonie i suszył ubrania. Bezdomni zaczęli się rozkładać i przykrywać czym mieli pod ręką. Ben spoglądał w zamyśleniu w ogień. W końcu spojrzał na mnie w skupieniu i powiedział:
-Jesteś pewny, że chcesz zdobywać wiedzę od kogoś takiego jak ja? Zobacz do czego mnie doprowadziło to życie. Jestem wrakiem człowieka.
-Ale nie byłeś. Nie zawsze tak było jak teraz.
-Masz rację. Kiedyś było pięknie. Moja żona była piękną kobietą a synek miał tyle talentów... a teraz? Teraz jedyne co robię to czasem udaję się odwiedzić ich groby. Bóg odebrał mi wszystko co kochałem. Gdyby był Wszechmocny... Wszechobecny... gdyby w ogóle był to nigdy ale to nigdy by na to nie pozwolił- wezbrał w nim gniew, zacisnął dłonie w pięści, potrząsał nimi w geście bezradności, jego zęby zazgrzytały a z oczu pociekły krople wody- łzy...
-Bóg istnieje- odparłem.- Dał mi to.- wyciągnąłem z plecaka list i podałem Benowi, który spojrzał na mnie jakby zobaczył coś czego na co dzień nie można zobaczyć... lub co nie istnieje.
-Jesteś szalonym dzieciakiem.
-Weź, przeczytaj.
Ben otworzył kopertę po czym rozłożył list... czytał go i czytał chyba ze dwa czy trzy razy po czym powiedział:
-Chłopcze... ktoś Ci zrobił niezły kawał. Naprawdę, przykro mi mówić ale... Ty naprawdę sądzisz...
-Byłem dwadzieścia lat w śpiączce. Nie wiem o świecie nic. Mam w głowie kilka marnych wskazówek. Niby dlaczego to nie miałby być prawda?
-Uważasz, że to jest list od Boga? Jesteś pewny? Uważasz, że ten kawałek papieru ma... nie wiem... magiczna moc?
-Tak.- jeszcze nigdy nie byłem niczego tak pewny.
-Chłopcze, ktoś Cię bardzo musiał skrzywdzić. Cudów nie ma! Nie zadecydujesz o losach tego świata!
-Masz jakiś dowód na to, że to co mówię jest nieprawdą?- teraz i we mnie powoli wzbierał gniew.
-Tak!- Ben bezceremonialnie pogniótł list i kopertę a potem wrzucił do ognia.
Z przerażeniem obserwowałem jak płomienie trawią najważniejszą rzecz w moim życiu. Miałem ochotę rzucić się na Bena, zauważył to.
-I co? Rzucisz się na mnie?! Jeśli ich obudzę nie zostanie z Ciebie mokra plama więc lepiej się uspokój. A powiedz mi czy stał się cud? Powiedz czy ten świstek napisany z pewnością przez jakiegoś wariata w magiczny sposób uchronił się przed ogniem? Nie!
Nie wiedziałem co odpowiedzieć, byłem skonsternowany. Całe szczęście, że nie pokazałem mu zeszytu... I tak by nie uwierzył, że słowa w nim pojawiają się same. Mimo wszystko czułem, że w mojej wizji pojawiła się luka. Mierzyliśmy się z Benem spojrzeniami w końcu jednak ustąpiłem. Miał mnie za wariata więc i tak nie miałem z nim żadnej szansy wygrać.
-Wygrałeś. Powiedz mi... czy uważasz, że to osłabiło moją wiarę?
-A wiesz gdzie są Twoi rodzice?
Trafił w bardzo czuły punkt. Nie miałem pojęcia co się z nimi stało. Bardzo za nimi tęskniłem...
-Próbowałeś rozmawiać z Bogiem? Zapytać się go gdzie są?
-Nie...
-Czy dał Ci choć jedną wskazówkę jak ich odnaleźć? Zresztą wedle tego co tam napisano jest na to zbyt leniwy skoro wysługuje się chłopcem na posyłki. Zrozum w końcu, że to jest realne życie, nie sen. Możesz dostać kosę w plecy w każdej chwili jeśli nie będziesz mieć oczu z tyłu głowy. A Ty tu sobie cyrki urządzasz. Boga. Nie. Ma. A zresztą nawet jeśli jest to jaki jest ten jego świat? Jak bardzo jesteśmy do niego podobni skoro na co dzień się krzywdzimy, mordujemy, zdradzamy lub dajemy sobą manipulować? - w Benie zebrała się cała nienawiść do świata, do tego jak potraktował go los, wyrzucał z siebie poszczególne słowa z pogardą i coraz szybciej- Wiesz ile lat miał mój synek kiedy odłamki szkła wbijały mu się w twarz a serce przebijał metal? Pięć, zaledwie pięć pierdolonych lat?! Taaaak, byliśmy przykładnymi obywatelami, co niedzielę chodziliśmy do kościoła, miałem świetną pracę, dobrze zarabiałem. Lecz pewnego dnia wszystko zostało mi odebrane. Moja ukochana wracała od lekarza z synkiem, w była w piątym miesiącu ciąży. Doszło do wypadku, w ich samochód wjechał rozpędzony tir. Ledwo udało się potem ustalić, że to była moja rodzina, tak byli zmasakrowani. Czy nadal uważasz, że gdyby Bóg istniał pozwalał by na ten cały syf? Pozwalał by na wypadki, na akty przemocy, wojny i terroryzm? Na wojny wytaczane w jego imię?
-Ale..- próbowałem znaleźć sobie jakąkolwiek linię obrony.
-Ale co? Jeśli nawet On istnieje i słyszy jakie obelgi rzucam pod jego adresem to co mi zrobi? Strąci mnie do piekła? Tu jest piekło. Każdego dnia. Wmawiasz sobie, że miłość może wszystko zmienić sprawić, że może pokolorować Twój świat, a potem wszystko zostaje Ci odebrane! Jeśli Bóg istnieje to nie chcę być „jego dzieckiem”. Jeśli chce mnie ukarać to niech to zrobi.
Byłem przytłoczony taką dawką słów, mocnych, lecz pełnych sensu. W ostateczności, w przebłysku jakiegoś geniuszu, podpowiedzi z nieznanej mi strefy mojego mózgu odparłem:
-A co jeśli Twoja rodzina jest w niebie? Jeśli chcą byś dalej był dobrym człowiekiem a kiedy przyjdzie na Ciebie czas do nich dołączył?
Ben spojrzał na mnie zdezorientowany. Wyraźnie nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Nie dał po sobie jednak pokazać, że w jakikolwiek sposób zbiłem go z tropu.
-Uważasz, że to takie proste? Mam w swoim, życiu jedno jedyne marzenie. Zobaczyć moją rodzinę. Ale to nie jest możliwe. Jeśli wydłubałbym sobie oczy przestałbym widzieć, jeśli umrę też przestanę widzieć. Skąd wiesz jak widzi dusza? Skąd wiesz jak wyglądamy po śmierci? A poza tym czy uważasz, że to wszystko jest takie jak napisano w Biblii? Nie mój drogi, świat wygląda inaczej. Grzech nie jest wynikiem gryzienia jakichś tam jabłek a żadna arka nie byłaby w stanie pomieścić wszystkich zwierząt tego świata. To równie pewne co to, że autorem tego Twojego listu nie był Bóg!
-Więc skąd się wziął świat? Skąd my się wzięliśmy?!
-Chłopcze czy Ty w ogóle masz jakieś pojęcie o świecie?
-Niewielkie- odparłem szczerze acz wyzywająco.
-Jest kilka teorii, które mówi o powstaniu świata i ludzi. Jeśli chcesz wiedzieć o nim rzeczy podstawowe musisz czytać naukowe książki. Biblia Ci niczego logicznie nie wytłumaczy.
Prawda była taka, że Biblia była jedyną książką jaką do tej pory przeczytałem. Nie miałem z czym zestawiać tej wiedzy, tych wyobrażeń. Choć zawarte w niej treści nie bardzo mi pasowały do świata, w którym się znajdowałem. Ben jednak nie zakończył swojego wywodu i to co powiedział po chwili sprawiło mi w głowie jeszcze większy zamęt
-A tak właściwie to od jakiego Boga otrzymałeś ten list? Czy podpisał Ci się na nim Jezus? Czy równie dobrze nie mógł być to list od Allacha? Albo Buddy? Chociaż nie... tu już trochę przesadzam, styl był dość biblijny...
-Allach? Budda? O kim Ty mówisz?
-Ach czyli nie wiesz...- na twarzy Bena pojawił się złośliwy uśmiech.-Jesteś tak ograniczony, że nie wiesz, że na tym świecie jest wielu wyznawców innych religii, wierzących i w innych Bogów? Myślisz, że oni nie posiadają swoich ksiąg? To przez to, że mamy tyle różnych wiar na świecie trwa nieustanna wojna. Ludzie nie wierzący w swojego Boga atakują tych którzy wierzą w innego i tak na zmianę. A ofiary, bezsensowne i często niewinne są po obu stronach.
Teraz byłem w totalnym dołku. Po pierwsze to co działo się wokół mnie mogło być zwykłą iluzją, po drugie wszystko co najgorsze było spowodowane wiarą. A przy tym... przecież miałem zadecydować o życiu wszystkich ludzi na tej planecie, od tych dopiero co narodzonych do tych którzy nawet nie byli wstanie by otworzyć śmierci drzwi jeśli ta do nich zapuka.
-Milczysz... zakładam, że nie wiesz co powiedzieć.- Ben nie mówił tego triumfalnie, wręcz przeciwnie, dla niego była to prawda, którą też chciałby zmienić.
-Życie musi mieć sens. Jeśli by go nie miało równie dobrze mógłbym spać dalej- odparłem.
-Ja swój utraciłem- złość w jego głosie zastąpiła gorycz.
-A ja swojego nie znalazłem- napięcie między nami opadało, choć wciąż czułem w sobie złość za to, że spalił list.- Ale zamierzam go szukać.
-Wiedz jedno. Sensem naszego istnienia jest drugi człowiek. Bez kogoś co nas rozumie, troszczy się o nas, stara się przy nas być w każdej możliwej chwili a przede wszystkim nas kocha- jesteśmy niczym. Nie ważne jak daleko chcesz zajść, jakie masz cele, jak długa ma być Twoja wędrówka- nie dasz rady przejść jej sam. Dlatego ja jestem przy nich- wskazał gestem śpiących obok siebie ludzi.
Ucz się od mędrców i unikaj głupców przeszło mi przez głowę. Nie wiedziałem którym z nich był Ben. Przeciwstawiał się istnieniu Boga, wierzył w drugiego człowieka. Mógł być dla mnie źródłem nie kończącej się wiedzy, która przydałaby mi się w wypełnieniu mojej misji... w którą nie wierzył.
Dla mnie mimo, swojej postawy był jednak mędrcem.
-Może więc... ruszysz ze mną?
-Dokąd?
-Nie wiem.
-Nie mogę ich tu tak zostawić, a Ty nie mógłbyś się z nami poruszać tam gdzie byś chciał. Wiem, że nie możesz z nami zostać i pewnie z samego rana zechcesz ruszyć dalej.
-Tak, choć jeszcze nie wiem gdzie.
-Jeśli zostaniesz w tych okolicach wszystkie miejsca i dni będą wydawać Ci się identyczne. Kiedyś pieniądze na noclegi i jedzenie ci się skończą. Co wtedy zrobisz? Nigdy się nie uczyłeś, nigdy nie pracowałeś. Będziesz czekać na cud?
-Nie wiem... nawet nie wiem co to jest cud.
-Wiesz... czytałeś Biblię, cud to jak obudzić zmarłego.
-Czyli ja jestem cudem. Spałem dwadzieścia lat, a teraz... teraz tu jestem.
-I jak wygląda Twoje życie? Cudowne na pewno nie jest. Będziesz kiedyś jeszcze cierpieć z powodu tego cudu. Wszyscy cierpimy dlatego, bo żyjemy. Tylko śmierć jest ukojeniem. Czekam na nią każdego dnia. Człowiek może odebrać sobie życie sam, zadać sobie tak wielki ból, że umrze. Ja tego nie zrobię choćby przez nich. Mówiłem, Ci już. Nie jeden skoczył z tego mostu w wieczną otchłań.
-Powinieneś chcieć żyć dla nich. Mają tylko Ciebie.
-Wiem, ale może gdzieś podświadomie... gdzieś w głębi serca wierzę, że jeszcze zobaczę moją rodzinę.
Skoro moja podróż stała się bezcelowa, misja od Boga mogła być tylko czyimś głupim wymysłem powinienem zacząć szukać moich rodziców. Może, przez to, że byłem tak naiwny oni mnie teraz szukają. Ile dni zajęłoby mi odszukanie szpitala, jak daleko od niego byłem od momentu gdy wsiadłem w taksówkę? Kołatały mi się w głowie różne scenariusze, także te czarne, w których płakali gdzieś po kątach i nie mogli sobie beze mnie dać rady.
-Ty chciałbyś zobaczyć swoją rodzinę... ty masz na to szansę. Ja już nie.
-Nie wiem jak zacząć. Jak ich znaleźć.
-Życie to wieczna pierdolona determinacja, rozumiesz? Mnie już ona nie dotyczy, jestem duchem tyle, że tu na ziemi. Ale Ty, jesteś młody, możesz osiągnąć co chcesz. Mimo że ktoś okrutnie z Ciebie zadrwił, Ty w to uwierzyłaś, i poczułeś siłę by zrobić coś niemożliwego. O wiele bardziej prawdopodobne jest to, że w ciągu powiedzmy miesiąca ich znajdziesz niż to, że będziesz decydować za jakiegoś Boga czy wysadzić to wszystko w pizdu.
-Tylko jak tego dokonam będąc sam?
-Na pewno spotkasz kogoś na swojej drodze, przecież się nie poddasz. Ogarniesz się, kupisz jakieś ciuchy, może przyjmą Cię jednak do pracy, gdziekolwiek. Musisz chcieć przetrwać.
-Mówisz sprzeczne rzeczy. Raz że tylko śmierć jest ukojeniem, potem że muszę przetrwać.
-Bo dla Ciebie jeszcze jest nadzieja. Moja dusza, jeśli ją kiedykolwiek posiadałem, umarła z moimi bliskim. Dla Ciebie wszystko jest świeże, nie każdy kończy jak ja. Być może tylko mój świat to syf. Twój wcale nie musi taki być.
-A nie powinien być piękny dla każdego?
-Sądzę... że on nie tyle powinien być piękny, co bywa piękny. Przez pewien czas. Ale życie jet krótkie i nim przejdzie się przez ból i cierpienie trzeba zaznać i szczęścia. Pamiętasz kiedy byłeś szczęśliwy?
-Przy rodzicach...
-No właśnie. Gdyby to wszystko było planem Boga odebrałby Ci szczęście. A przecież ponoć jest dobry i chce by ludzie byli szczęśliwi. Więc przestań wierzyć we wróżki i zacznij od jutra szukać rodziców.
Ben miał rację. List był spalony, w zeszycie nie było wskazówek. To wszystko było iluzją. Nigdy nie powinienem opuszczać szpitala bez nich.
-M... masz rację. Jutro z samego rana zacznę szukać szpitala.
Pierwszy raz odkąd zaczęliśmy nasz spór obdarzył mnie ciepłym uśmiechem.
-A jak ich pamiętasz?
-Rodziców?
-Tak.
-Cieszyli kiedy widzieli moje postępy. Ojciec mówił, że to dzięki Bogu tak szybko wyzdrowiałem.
-Ech kiedy jedna osoba ujdzie z życiem z wypadku a ginie dwadzieścia kilka to mówi się, że to był cud, i że anioł nad nim czuwał. To wszystko bzdura. Jesteś po prostu wyjątkiem od reguły.
-To znaczy?
-To znaczy, że jesteś wyjątkowy. Że masz lepsze geny, lepsze zmysły od innych...
-Geny?
-Rodzice płodząc Cię przekazali Ci swoje indywidualne cząstki, posiadasz ich kombinację. Kiedy ich widywałeś i kiedy widziałeś w lustrze siebie nie miałeś wrażenia, że jesteś do nich podobny?
-Nie wiem. Dawno się w nim nie widziałem.
-Masz, weź to.- pogrzebał w kieszeni i wyciągnął małe popękane lustereczko.
Spojrzałem w nie- w każdym kawałku odbijała się moja zarośnięta twarz i ciemnoniebieskie oczy. Włosy zajmowały każdy wolny skrawek mojej twarzy, który mogły.
-Przydało by się porządne odświeżenie co nie?
-Mhm.- podałem mu lusterko.
-Zatrzymaj je sobie. Prezent. Byś pamiętał o mnie podczas podróży.
-I tak nie zapomnę. Każde Twoje słowo kołacze mi się po głowie...
-Słuchaj młody... to co Ci powiedziałem to jeszcze nic. Im dłuższa będzie Twoja wędrówka tym więcej będziesz wiedzieć, widzieć i Twoje poglądy zdążą się sto razy zmienić.
-Tylko, że jeśli szybko znajdę rodziców, moja podróż dobiegnie końca.
-Wcale nie. Całe życie jest jedną wielką podróżą. Po prostu nie przejdziesz przez nią sam. A teraz choć na kilka godzin udajmy się na spoczynek dobrze?
-Dobrze.
-Pogadamy jeszcze jutro rano. Może zechcesz jeszcze kilka dni nam potowarzyszyć?
-Nie wiem, być moooooooooże.- ziewnąłem potężnie.
-No mój drogi przykryj się ciepło, pora spać.
-Mhm.
Ben usadowił się w jakimś kącie, ja przycupnąłem blisko niego i momentalnie odpłynąłem.