wtorek, 27 grudnia 2011

Rozdział 15: Świątynia



Rozdział 15

ŚWIĄTYNIA

Zniknęła. Kiedy się obudziłem na łóżku leżałem całkiem sam. Poczułem się jakby mi coś odebrano, coś bardzo cennego. Bezcennego. Przez chwilę nawet chciałem jej szukać ale przypomniałem sobie, że przecież spokojnie pozwoliłem jej odejść. Ubrałem się w ekspresowym tempie, zostawiłem klucz u staruszka i pobiegłem do baru mając nadzieję, że jeszcze w nim będzie. Oczywiście moja nadzieja okazała się płonna. Linda oznajmiła, że bardzo wcześnie rano pojawiła się na moment, pogadała z przyjaciółkami i udała się do siebie do domu, którego barmanka nie była w stanie umiejscowić. Dlaczego jej szukałem? Co we mnie wstąpiło? Miałem przed oczami jej twarz, cudowną, zjawiskową... Jakby nie była z tego świata. PRZESTAŃ! Usłyszałem to w swojej głowie. Masz misje... To ona jest najważniejsza. No tak. Misja. Wróciłem do hotelu by się spakować. Muszę znaleźć kościół. Teraz nic nie powinno mi przesłaniać tego zadania. Ale nie mogłem się skupić, myślałem tylko o niej. O tym jak mnie pocałowała, o tym jak mądre rzeczy mówiła. STOP! Co jest teraz najważniejsze? Znaleźć ją... NIE!!! Znaleźć Kościół! No, tak, tak, wiem, ale... Bez ALE! Nie marnuj czasu! Nie siedź w miejscu!
Zacząłem się przygotowywać do opuszczenia hotelu. Co chwila zatrzymywałem się w miejscu, zastygałem by uświadomić sobie, że moje myśli dryfują w stronę Marthy... PRZESTAŃ! Nagle rozpędziłem się i uderzyłem głową w ścianę. ŁUP!
-Ałłłł...
Rozcierałem czoło zastanawiając się co mnie skłoniło do tego nagłego ataku na samego siebie. Ogarnąłem się, umyłem skończyłem pakować i zamknąłem za sobą drzwi. Zszedłem powoli i zatrzymałem przy stanowisku staruszka. Palił papierosa i przyglądał mi się z ciekawością..
-Noc udana?- zagadnął.
-Nauczyłem się wiele.
-Nie wątpię... Pan odchodzi?
-Tak. Mam dwa pytania na koniec.
-Tylko dwa? No słucham.
-Nie wie pan gdzie mieszka Martha?
-No tak... Zniknęła bez słowa? Nie nie wiem. One nie mają stałego miejsca zamieszkania...
-Acha... No cóż... A gdzie znajdę najbliższy kościół?
-Kościół... Wygląda na to, że nieźle pan narozrabiał... idź chodnikiem prosto, miń McDonald, skręć w lewo i idź prosto. Tak dotrze pan do Kościoła św. Józefa.
-Dziękuję i proszę, to za wszystkie dni doliczyłem każdego dolara.
-Mhm, życzę w takim razie miłej podróży.- wziął pieniądze i przeliczył je.
-Dziękuję.
-I jeszcze jedno. Niech pan uważa na nią. Rzuciła na pana urok, to pewne...
Taaaaak. Ten człowiek miał rację. Poznałem ją zaledwie wczoraj a już byłem uzależniony od jej oczu, od jej spojrzenia i uśmiechu. Ale to nie jej mam szukać, o nie. Teraz liczy się kościół. TYLKO.
-Będę uważał, dziękuję. O ile ją jeszcze spotkam.
-Spotka ją pan.
-A to dlaczego?
-Po prostu to wiem.
-Po prostu?
-Tak. Nic więcej nie powiem. A teraz niech pan już idzie. Szkoda czasu na gadanie.- to mówiąc, cofnął się w mrok swojej samotni. Opuściłem hotel. Ruszyłem tak jak mi polecił tajemniczy właściciel. Mijałem ludzi, którzy pędzili na złamanie karku, co chwile śmigała żółta taksówka. Ogólnie było bardzo głośno z pozoru drażniąco, ale nagle poczułem, że ten szum do mnie przemawia, że bez niego nie było by życia w tym miejscu. Miejscu magicznym, całkowicie absorbującym i tak odmiennym od muru hotelu, baru i szpitalu. Ulica. Tu czas płynie najszybciej. Ludzie, którzy cię mijają są tylko ułamkiem ułamka w twojej świadomości. W tym miejscu możesz minąć swoją przyszłą żonę lub męża nie pamiętając o tym zupełnie. A najlepsze jest to, że te ułamki świadomości mają wpływ na całe twoje życie. Wystarczy z tłumu zabrać jednego człowieka by przyszła para kochanków na siebie nie wpadła. Wystarczy, że zrobi się korek a przyszły prezydent urodzi się w taksówce. Wystarczy cokolwiek by zmienić wszystko... Z pozoru jest to niemożliwe zupełnie. Idąc ulicą miałem wrażenie, że choćby szturchając niechcący ludzi obok, zmieniam ich życie diametralnie. Wiedziałem, że na pewno zmieniłem życie Marthy tak jak ona moje. Nieodwracalnie. Wiedział o tym też Seymur... Skąd tego nie wiedziałem. Ale był kolejną dziwną postacią... Rehabilitantka Jenny też była dziwna...
W końcu dotarłem pod McDonald, a więc do Kościoła już niedaleko. Skręciłem w lewo by znowu przez jakieś piętnaście minut iść, poprzez falujący tłum nieznajomych sobie ludzi, którzy nie mieli pojęcia, że mijają najważniejszą osobę na świecie. Tyle, że ja wcale nie chciałem być najważniejszy. Po prostu zostałem przez Niego wybrany. Martha uważała, że ktoś mógł mi zrobić okrutny żart i zasiało to we mnie ziarno niepewności. Kościół jako dom Boga miał je rozwiać. Wreszcie dotarłem pod Kościół św. Józefa (mój ojciec ma tak na imię co ciekawe). Ogłaszała to tablica wbita w trawnik. Kościół wyróżniał się na tle innych, wielkich wysokich budynków (nazywano je wieżowcami), był o wiele mniejszy, pękaty i pełen różnych ozdób. Niezwykłe były w nim okna składające się z połączonych ze sobą ołowiem kolorowych kawałków szkła przedstawiające ludzi w pięknych szatach lub ze skrzydłami i instrumentami. Wszedłem przez uchylone lekko wrota i zamarłem. Zgiełk gdzieś zniknął, panowała całkowita cisza nie licząc moich kroków, rozlegających się się gdy mijałem rzędy pustych ławek. Zbliżałem się do miejsca uważanego za centralny punkt spotkania z Bogiem. Ołtarz był miejscem niezwykłym , za nim była przestrzeń a gdy się kończyła zaczynał się wielki krzyż do którego był przybity człowiek. Jezus. Nie, żywy rzecz jasna a jego wizerunek, który przyprawiał mnie o dreszcz. Z rąk, nóg, boku i czoła spływała mu krew. Jego oczy wyrażały cierpienie i rozpacz. Jakby nikogo nie było podczas jego konania. Smutek i żal do tych którzy zgotowali mu ten los. Przeraziło mnie to. Nie wiedziałem co o tym myśleć. Usiadłem w ławce i zacząłem się rozglądać byle by tylko nie patrzeć na tego cierpiącego człowieka. Ale był on wszędzie. Na czternastu obrazach powieszonych na ścianie, ukazujących jak został skazany, jak niósł krzyż, jak się przewracał pod jego ciężarem, jak spotkał swą matkę, jak pomagał mu pewien człowiek... Najbardziej wstrząsnęło mnie gdy był prawie nagi, jak zawisł na krzyżu i jak wreszcie skonał... Na koniec złożono go do grobu. Martha mówiła, że po trzech dniach wrócił do życia.
-Szukasz tu czegoś młodzieńcze?- usłyszałem za sobą głos donośny i stanowczy.- Sakramentu pojednania?
-Powiedziano mi, że tu znajdę Boga. Właśnie Go szukam.
-Szukasz Boga synu? On jest tu, wszędzie.
-Jak to? Nie widzę go. Gdzie jest? Skoro tu mieszka to dlaczego nie wyjdzie ze mną porozmawiać?- Martha mówiła mi że Go nie widać i musiałem to potwierdzić, bo przecież ja istnieję, ponieważ mnie widać. Czy może istnieć ktoś niewidzialny?
-Ponieważ Bóg nie ma ciała. To znaczy ma... jest tam.- człowiek, o tubalnym głosie ubrany cały na czarno, w średnim wieku, wskazał na krzyż.- Nie jesteś chrześcijaninem?
-Nie wiem, chyba nie.- i opowiedziałem mu historię mojego jakże, krótkiego dotąd życia. Pokazałem mu list od Niego i zeszyt z podpunktami ,,1.HOTEL,, i ,,2.KOŚCIÓŁ,,.
-Zaczekaj tu, nigdzie nie odchodź. Zaraz wrócę.
-Mhmm.- człowiek w czerni zniknął trzaskając drzwiami.
Nie ruszałem się tak jak mnie prosił. Wodziłem jedynie oczami po tej monumentalnej budowli. Każde spojrzenie narzucało kolejne pytania: kim są ci ludzie ze skrzydłami, kim jest kobieta z dzieckiem na rękach i kim jest to dziecko, co to za domki stojące na przeciwko siebie (były to konfesjonały tyle, że nie znałem wtedy tego określenia), po co tyle tych świec, i dlaczego okna są tak dziwnie zbudowane? Czy tego chce Bóg?
-Chodź Dominiku. Domyślam się, że nie masz gdzie mieszkać?
-Mógłbym wrócić do hotelu ale, wtedy, mam takie wrażenie, złamałbym warunek podróży.
-Ależ oczywiście, tak, tak, tak, koniecznie musisz zostać u nas. Powiem ci wszystko co będziesz chciał wiedzieć ale musisz zostać z nami. Choć zaprowadzę Cię do twojego pokoju.- zauważyłem, że ksiądz (bo tak się kazał do siebie się zwracać- ,,ksiądz Albert,,) bardzo ucieszył się, że się pojawiłem w Kościele. Dopiero po jakimś czasie okazało się, że to nieprawda i będziecie tego wkrótce świadkami.
Weszliśmy do pokoju, ascetycznego, prawie pustego (tylko łóżko, szafka i miska której przeznaczenia nie mogłem rozszyfrować).
-Siadaj.- powiedział bardzo łagodnie.- Wiesz, że masz zadecydować czy świat zostanie zniszczony czy nie?
-Wiem. Kwestia Ostateczna.
- I co zamierzasz zrobić?
-Nie wiem.- odparłem zgodnie z prawdą.
-Nie wiesz... Kim ty w ogóle jesteś by podawać się za Anioła Zagłady?
-Ja... Anioł Zagłady? Kto to?
-Albo jesteś chory na głowę albo Nim jesteś tylko o tym nie wiesz.
-Nie wiem o czym ksiądz mówi.
- Powiedziałeś mi absolutnie wszystko?
-No tyle ile pamiętam. Wiele się w moim życiu do tej pory nie wydarzyło.
-Pokarz mi jeszcze raz ten list.- zrobiłem o co poprosił, wodził wzrokiem po każdym zdaniu kilka razy a potem mi go oddał.
-Tu nie będziesz mieszkać. Zaprowadzę Cię do innego pokoju, chodź.
-Ale potem będę mógł pytać do woli?
-Tak.
Wyszliśmy z zakrystii i poszliśmy na piętro.
-To jest dzwonnica. Tu będziesz mieszkać. Aż odpowiem na wszystkie twoje pytania, dobrze?
-Dobrze.
-A kiedy zaczniemy rozmowę?
-Teraz mam pół dwie godziny do mszy. Pytaj śmiało.
-Anioł Zagłady. Kto to?
-Prawdopodobnie to ty. Według podań i pism świat zmierza do nieubłaganego, końca tak zwanej Apokalipsy. List wskazuje na to, że to ty powiesz Bogu kiedy ma dokonać zniszczenia.
-Nie chcę by świat został zniszczony. Mam go poznać i opisać.
-Tak tyle, że na podstawie tego Bóg zdecyduje czy go zniszczyć.
-Ale świat jest... piękny... wschód i zachód słońca... ludzie... dlaczego coś takiego miało by być zniszczone? Czy to nie oczywiste, że ma istnieć?
-Nie dla Boga. Widocznie zastanawia się czy tego nie zrobić lecz nie jest pewny. A ty masz Mu pomóc w podjęciu decyzji. Tego chyba jesteś świadom?
-Jestem.
-Czy pamiętasz cokolwiek zanim się obudziłeś? Czy pamiętasz Jego? Boga?
-Nie, pamiętam tylko ciemność.
-A czujesz, że ci czegoś brakuje? Skrzydeł na przykład?
-Nie. Nie rozumiem tego pytania... Skrzydła?
-Aniołowie mają skrzydła.
-Ci ludzie z kawałków szkła w oknach to aniołowie?
-Tak. To aniołowie. Pisma mówiły, że Anioł Zagłady zejdzie z niebios i zapowie nam ludziom zniszczenie.
-W liście nie ma niczego takiego. Tego nie zrobię. Nawet nie wiem jak.
-To w takim razie kim jesteś? Może to Szatan sprawił, że tu jesteś może to jego zagrywka?
-Szatan?
-Diabeł, zło. Jego także nie widać. Ale działa sprowadzając na nas nieszczęścia, o które posądzany jest potem Bóg.
-Skąd on się wziął?
-Ale kto Bóg czy Szatan?
-Jeden i drugi.
-Bóg istniał od zawsze. On jest wieczny. A Szatan... to nie ma znaczenia. Nie powinienem o nim mówić w tym miejscu, ono jest święte.
-To znaczy jakie?
-To znaczy, że w nim mieszka Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty.
-Ten dom ma kilku właścicieli?
-Nie. Bóg jest jeden ale występuje pod Trzema postaciami. Jako Stwórca Świata, jako Syn Boży Jezus Chrystus Zbawiciel Pan i jako Duch Święty. Rozumiesz?
-Nie bardzo.
-Poczekaj. Przyniosę Ci Biblię. To jest Święta Księga z niej dowiesz się wszystkiego.
Zniknął na chwilę by pojawić się z pięknie oprawioną, opasłą, księgą.
-Myślę że tu znajdziesz odpowiedzi na wszystkie nurtujące Cię pytania. Ja muszę jednak isć nieco wcześniej. Masz tu wszystko czego Ci trzeba. Odwiedzę Cię za jakiś tydzień.
-Słucham? Nie mogę tu zostać tak długo!- wstałem z łóżka.
-Na pewno nie jesteś Aniołem Zagłady, ale nie jesteś też zwykłym człowiekiem. Nie mogę Cię wypuścić- ksiądz Albert bardzo szybko cofnął się za drzwi i zanim zdążyłem do nich dobiec przekręcił klucz w zamku.- Jedzenie masz w szafce. Sprawy fizjonomiczne załatwiaj w misce. Alarmu dzwonem nie włączysz bo nie działa. Czytaj Biblię i módl się!
-Niech mnie ksiądz wypuści! A moja podróż.?
- Przykro mi ale to twój ostatni przystanek więcej nie będzie.
-Nie może ksiądz tego zrobić. Co będzie jak jedzenie się skończy?
-Nie będzie problemu będziemy Ci je dostarczać prze okno na linie, tak samo wodę i czyste ubrania.
-Dlaczego? Ode mnie zależy los świata! Wypuść mnie!
-Świat ma się dobrze. Ma istnieć i już! A ty jesteś niebezpieczny dla świata. Czytaj Biblię i módl się. -z tymi słowami odszedł.
Zostałem sam zamknięty w pułapce. Otworzyłem szafkę i zjadłem co nieco. Wyjrzałem przez okno. Było bardzo wysoko, a pod spodem tylko beton. Nie miałem wyboru. Usiadłem na łóżku i zacząłem czytać Biblię. Czytałem, czytałem, czytałem... Najpierw Stary Testament (nie zrozumiałem prawie nic, po za ty że Bóg stworzył Szatana, ukarał pierwszych ludzi za nie posłuszeństwo, a także tłumy innych równie niedobrych) potem Nowy Testament, a wszystko zajęło mi jedną noc, naprawdę. Z Nowego Testamentu dowiedziałem się, że ludzie, na których mówi się Żydzi odwrócili się od Boga a potem go skazali na śmierć. Oczywiście mówię tu o Jezusie, który był Jego Synem a jednocześnie Nim (i tego nie rozumiałem) i nauczał ludzi, którzy potem albo się go wypierali (Piotr) albo nie wierzyli w powrót (Tomasz). Wszystko skończyło się dobrze- Jezus trafił do swojego Ojca do nieba by z niego rządzić światem a jego podopieczni mieli rozprowadzać jego naukę po całym świecie. Dręczyła mnie tylko kwestia tej całej Apokalipsy. Skoro Bóg i Jezus wiedzą wszystko, widzą wszystko to po co to całe zniszczenie, przecież świat jest piękny. I skoro są Oni Wszechwiedzący to po co im ja?W mojej głowie pojawiło się tyle słów i zjawisk, które musiałem jakoś pojąć. Moim kolejnym etapem wędrówki było się tego dowiedzieć, ale do tego potrzebna mi była wolność, której w tym momencie nie miałem. Wyjście było tylko jedno. Musiałem skoczyć z okna. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz